- Dołączył
- 3 Maj 2007
- Posty
- 8 989
- Punkty reakcji
- 206
Świat jeszcze nigdy nie był tak cudowny.
Jaskrawe światła uderzały swoim blaskiem po oczach. Ludzie wokół, roześmiani i przyjaźni, uśmiechali się, wymieniali pozdrowienia rękoma.
Cuthbert pociągnął solidnego łyka z aluminiowej puszki.
Czuł się wspaniale. Nie wiedział kim oni są, ani jak się tu znalazł.
I wcale go to nie obchodziło.
Muzyka, wylewająca się głośnymi falami z podskakujących głośników, roześmiany gwar oraz otoczka alkoholowa dała mu azyl, w którym nie musiał zadawać sobie tak ważkich pytań.
Co z tego, że wszystko zdaje się uchwytne jak ćma na nocnym niebie, kiedy człowiek dryfuje po oceanie przyjemności? Czy realność tego doświadczenia ma wtedy jakiekolwiek znaczenie?
To nie jest rzeczywistość.
Co to było?
Nieważne.
Baw się.
Jakaś dziewczyna zaprasza do tańca. Cuthbert dopija zwietrzałe piwo i powoli wstaje.
Obudź się. Jesteś w niebezpieczeństwie.
Coś jak głos z głębi świadomości. Samodzielnie uaktywniający się alarm? Może pierwotny instynkt krzyczy na ratunek.
Albo alkoholowy rausz. Co tam.
Młoda niewiasta uśmiecha się perłowo białymi zębami. Chwyta uśmiechającego się młodzieńca
kowboja
za ręce. Razem pląsają swobodnie po parkiecie, kiedy pozostała część towarzystwa wybija rytm piosenki rękami. Zapach jej perfum przyprawia o szaleństwo.
Iluzja.
Bez znaczenia. Nawet jeśli to wszystko stanowi cienką firanę, za którą znajduje się realny obraz – czego tak naprawdę pragniesz teraz doświadczać, Cuthbercie?
Ciemne plamy dawnej autostrady, rozlewały się co kilka metrów, znacząc się ciemnym kolorem na wszystkie strony. Rozgrzane powietrze falowało nad pozostałościami asfaltu. Poprzez rozkołysany widnokrąg pojawił się punkt. Mała, ciemna sylwetka powiększała się, nabierając właściwych konturów oraz detali. Wysoki człowiek. Ubrany w ciemną kurtkę i jeansy. Wyprostowany i dumny, choć zmęczony. Blis Mandown. Dla nielicznych przyjaciół Rock. Przydomek taki, a nie inny, gdyż facet wyrobił sobie renomę silnego i niewzruszonego niczym skała. Z resztą, każdy kto przeżywa tygodniową wędrówkę po spalonym słońcem Teksasie musi taki być.
Blis opuścił rodzinną Hegemonię spory czas temu. Nie przykładał wagi do takich wartości jak dom czy rodzina. Nigdzie nic go nie trzymało. Dlatego wędrował. No i ta cała Hegemonia. Jasne, po burdelu jaki urządziły maszyny, świat to nie cholerna wycieczka do cyrku. Ale tam zwyczajnie jest zwierzyniec. Trudno żyć w miejscu, gdzie nieustannie ktoś może poderżnąć ci gardło bez żadnych konsekwencji. To miejsce daje prawdziwą szkołę życia, to fakt. Ale każdą szkołę się kiedyś przecież kończy.
Wreszcie zwierzęta. W Hegemonii nie było kolorowo. Żarcie się kończyło, toteż ludzie jedli wszystko. Jako treser bestii, Blis nie miał szans na pupila. Jego ostatniego psa zżarł mu sąsiad. Śmiał się jeszcze, że na wzór tego zwierzęcia, obgryzał mu mięso z kości. To Blis mu połamał gnaty. Tyle, że bez zabawnej puenty, ale z przeświadczeniem, że trzeba się wynosić z tego miejsca.
Wędrówka po pustkowiach Teksasu była żmudna. Ale od wczoraj w Mandown'a tchnęły nowe siły za sprawą śladów, które zaczynały się na wschód od głównej drogi. Zwierzę. Nie był w stanie powiedzieć jakie, gdyż wszędobylski pył maskował szczegóły, jednak z pewnością natrafił na trop potencjalnego podpiecznego.
Ślady zdawały się być wyraźniejsze. Stworzenie weszło na wzgórze i zaraz skierowało się do jednego z nielicznych budynków, jakie się tutaj ostały. Stara stacja benzynowa. Rudera z kilka dystrybutorami na zewnątrz. Obok, tam gdzie zapewne kiedyś znajdowała się część parkingu, stała ciężarówka. Już dawno przegrała walkę z rdzą. Odciski tutaj były wręcz świeże. Dało się wyróżnić coś na kształt łapy z nieregularnymi pazurami. Trop zmierzał ku wejściu i tam niknął, w ciemnościach.
Ktoś także błądził w tym czasie po nieprzyjaznych ziemiach, złorzecząc pod nosem na czym świat stoi. Osobnik ten niedawno był postrachem autostrad. Zarówno sporadyczny rzezimieszek jak i drogowa recydywa trzęsła portkami, gdy widzieli jak z daleka, zza tumanu wzbitej kurzawy nadjeżdżał srebrny Plymouth. Jeśli być szczerym, to prócz srebra ,,zdobiły” go liczne nacieki karminu, co z resztą tylko umniejszało odwagi ścierwu na ulicach.
King żył w Detroit, toteż napatrzył się na bestialstwo w ludzkiej skórze. To miasto przypominało pijany sen sadysty. Niekończące się burdy, wyścigi ryczących fur po ulicach miasta i ogromna siatka motocyklowych gangów – tak najkrócej można było scharakteryzować to miejsce. W takim ulu zaprowadzić się porządku już nie da, bo to wręcz biblijna Sodoma – pozostanie plugastwem, chyba żeby przechrzcić je w ogromnej pożodze. Ale King w swoim, jakkolwiek tłumaczonym dążeniu do wycięcia w pień wszelkich łajdaków, wpadł na inny pomysł. Któregoś dnia wyjechał po prostu z miasta i zaczął eliminować tych, którzy kręcili się po autostradach. Aż do czasu. W końcu każdy trafi na silniejszego. Ostatnia grupa była z Hell’s Angels. Wyjątkowo upierdliwe skur.wysyny. Napadali na karawanę przewożącą paliwo i wyrżnęli niemal wszystkich członków. King dotarł na miejsce kiedy oddawali się niecnym zabawom z jakąś młodą najemniczką, góra osiemnaście lat. Zaczęła się strzelanina, ubił dwóch. Ale ci zdążyli go już kilka razy wtedy postrzelić i pozostała grupa niemal uśmierciła niedoszłego wybawcę. Dostał nauczkę, żeby uważać z brawurą - jakoś zwiał, ale auto wojownika nie nadawało się już do niczego, chyba że jako durszlak.
I tak, wycieńczony i coraz bardziej zgorzkniały King przemierzał enty dzień po gorącej pustce, urozmaiconej jedynie czasem pozostałościami po obozach i wrakami pojazdów. Nawet nie wiedział, gdzie jest. I chyba go już to nie obchodziło. Całą świadomość wypełniał głód oraz pragnienie.
Nawet nie zauważył, gdy pochylony ze zmęczenia, uderzył w drewniany, zbutwiały płot. Zmęczony wzrok wymierzył z powrotem na drogę. Za ogrodzeniem znajdowało się niewielkie poletko, gdzie rosły liche parodie niedojrzałej kapusty oraz marchwi. Dalej widniał niewielki dom z drewnianych bali. Komin osaczony metalową osłonką posiadał ślady kopcenia. Za budynkiem stał przechylony wiatrak z trzema skrzydłami. Jako że wiatru nie uświadczyło się tu zbyt wiele, czasem maszyneria mąciła ciszę złowrogim skrzypnięciem.
Nagle drzwi lekko się uchyliły. Najpierw zza futryny wychyliła się lufa rewolweru. Nad nią zamajaczyła ogorzała twarz. Tubalny głos oznajmił:
- Ani się rusz. Czego tu szukasz? Hę? Przyszedłeś po te skromne uprawy włóczęgo? Szybko, odpowiadaj. Nie będę długo czekać.
- Dalej pójdzie pan sam, panie Enzo – oznajmił strażnik, na którego widok nie sposób było uniknąć nieco szyderczego uśmiechu.
Wasyl ewidentnie przesadzał z tym blichtrem. Owszem, rodzina Lucagia także nie stroniła od względnych jak na obecne warunki wygód. Sam Luca posiadał u siebie dębowe stoły, żyrandole i regały nie zżarte przez korniki. Ale żeby ochroniarzy ubierać we fraki? To już przesada. Ale taki był Wasyl. Lucagia oraz Bratva były dwoma najbardziej liczącymi się rodzinami nad Missisipi i jeśli Enzo chciał robić tu interesy musiał znosić pedanterię Wasyla, przy której jego własna elegancja nie robiła specjalnego wrażenia.
Przyboczni Enzo (ubrani odpowiednio tj. w dobrze dopasowane, ciemnostalowe zbroje) odsunęli się niechętnie na bok. Również goryle Wasyla pozostali przy drzwiach, które jeden z nich otworzył. Gość opuścił wąski, wykonany w marmurze korytarz i wszedł powoli do gabinetu. Głośne echo kroków stłumił miękki dywan oraz dźwięki gramofonu. Przed Enzo pysznił się teraz barek z koniakami oraz sekretarzyk. Po lewej stronie, przed kominkiem przyozdobionym w wykrzywiony pysk niedźwiedzia stał sam Wasyl. Oczywiście pachnący, noszący dobrze skrojony garnitur oraz kapelusz przysłaniający wymowny wzrok pod tytułem ,,wiem o tobie wszystko”.
Enzo ruszył wzdłuż mahoniowej ściany, która przybrała przez lata ciemniejszy odcień, opalona dymem z cygar. Teraz Luca musiał się bardzo pilnować. Każdy interes z tym człowiekiem to była gra. Jeśli dobrze ją poprowadził wtedy dwójka robiła zazwyczaj świetny interes. Jeśli źle… cóż, to było najgorsze. Facet nie dawał po sobie poznać, że zaszło jakieś nieporozumienie. Rozstawali się, rzekomo przyjacielsko ściskając dłonie. A następnego dnia Enzo dostawał raport, że dziesiątka jego ludzi zażywa kąpieli w samym Missisipi. Bez głów.
- Zdrastwuj towarzysz Enzo. Dobrze tiebja widzieć w zdarowju – rzekł hybrydą rosyjskiego i angielskiego.
Facet był na swój sposób zabawny. Oczywiście, nikt by mu tego wprost nie powiedział. Jego ojciec pochodził z Rosji, także musiał przybyć tu jeszcze przed wojną. Wasyl, jako jego wychowanek był obecnie jednym z garstki przedstawicieli ogromnego niegdyś państwa. Ale obecnie zgrywał kogoś innego. Te wypracowane gesty, drogie kosmetyki i ogólna otoczka człowieka z klasą. Z drugiej strony ciężko identyfikować się i zachowywać jak człowiek, z którego ojczyzny, ba, nawet rodzinnego kontynentu, nie było sygnału przez kilkadziesiąt lat.
- Hejże, Enzo. Co ty na igrę?
Zatem przeszedł do konkretów. Gość dostał właściwie zaproszenie do domu Wasyla z informacją dotyczącą towarzyskiego spotkania. Ale dobrze wiedział, co się za tym wszystkim kryje. Tacy ludzie nie plotkowali przy herbatce. Głowa rodziny Bratva była znany\a z tego, że zawsze omawiała przyszłe interesy przy stole bilardowym, do którego właśnie podeszli. Rosjanin wyjął bile, niebieską kredę i wreszcie dwa kije.
Skup się Enzo. Jedno faux pax, a może być nieciekawie – zdawała się mówić podświadomość. Tymczasem Wasyl wskazał gestem, aby zacząć grę, czyli rozbić ułożone w trójkąt bile. Sam strzepnął niewidzialny pyłek z garnituru i zagadał.
- Jak interesy? Missisipi balszoj stan. Mnogo się dziać. Ty opowiadaj szto w twoja okolica.
Nawet to niewinne, zdawałoby się zapytanie, miało tutaj sens. Facet zawsze każdego testował, już przy wstępnej rozmowie. Niepisana zasada głosiła, że trzeba było odpowiadać konkretnie, stanowczo, ale jednocześnie dając znać, że jest się cennym sprzymierzeńcem. Znaczy się, posiada cenne karty, ale naiwnie nie odsłoni. Gra się rozpoczęła. Dosłownie i w przenośni.
Jaskrawe światła uderzały swoim blaskiem po oczach. Ludzie wokół, roześmiani i przyjaźni, uśmiechali się, wymieniali pozdrowienia rękoma.
Cuthbert pociągnął solidnego łyka z aluminiowej puszki.
Czuł się wspaniale. Nie wiedział kim oni są, ani jak się tu znalazł.
I wcale go to nie obchodziło.
Muzyka, wylewająca się głośnymi falami z podskakujących głośników, roześmiany gwar oraz otoczka alkoholowa dała mu azyl, w którym nie musiał zadawać sobie tak ważkich pytań.
Co z tego, że wszystko zdaje się uchwytne jak ćma na nocnym niebie, kiedy człowiek dryfuje po oceanie przyjemności? Czy realność tego doświadczenia ma wtedy jakiekolwiek znaczenie?
To nie jest rzeczywistość.
Co to było?
Nieważne.
Baw się.
Jakaś dziewczyna zaprasza do tańca. Cuthbert dopija zwietrzałe piwo i powoli wstaje.
Obudź się. Jesteś w niebezpieczeństwie.
Coś jak głos z głębi świadomości. Samodzielnie uaktywniający się alarm? Może pierwotny instynkt krzyczy na ratunek.
Albo alkoholowy rausz. Co tam.
Młoda niewiasta uśmiecha się perłowo białymi zębami. Chwyta uśmiechającego się młodzieńca
kowboja
za ręce. Razem pląsają swobodnie po parkiecie, kiedy pozostała część towarzystwa wybija rytm piosenki rękami. Zapach jej perfum przyprawia o szaleństwo.
Iluzja.
Bez znaczenia. Nawet jeśli to wszystko stanowi cienką firanę, za którą znajduje się realny obraz – czego tak naprawdę pragniesz teraz doświadczać, Cuthbercie?
Ciemne plamy dawnej autostrady, rozlewały się co kilka metrów, znacząc się ciemnym kolorem na wszystkie strony. Rozgrzane powietrze falowało nad pozostałościami asfaltu. Poprzez rozkołysany widnokrąg pojawił się punkt. Mała, ciemna sylwetka powiększała się, nabierając właściwych konturów oraz detali. Wysoki człowiek. Ubrany w ciemną kurtkę i jeansy. Wyprostowany i dumny, choć zmęczony. Blis Mandown. Dla nielicznych przyjaciół Rock. Przydomek taki, a nie inny, gdyż facet wyrobił sobie renomę silnego i niewzruszonego niczym skała. Z resztą, każdy kto przeżywa tygodniową wędrówkę po spalonym słońcem Teksasie musi taki być.
Blis opuścił rodzinną Hegemonię spory czas temu. Nie przykładał wagi do takich wartości jak dom czy rodzina. Nigdzie nic go nie trzymało. Dlatego wędrował. No i ta cała Hegemonia. Jasne, po burdelu jaki urządziły maszyny, świat to nie cholerna wycieczka do cyrku. Ale tam zwyczajnie jest zwierzyniec. Trudno żyć w miejscu, gdzie nieustannie ktoś może poderżnąć ci gardło bez żadnych konsekwencji. To miejsce daje prawdziwą szkołę życia, to fakt. Ale każdą szkołę się kiedyś przecież kończy.
Wreszcie zwierzęta. W Hegemonii nie było kolorowo. Żarcie się kończyło, toteż ludzie jedli wszystko. Jako treser bestii, Blis nie miał szans na pupila. Jego ostatniego psa zżarł mu sąsiad. Śmiał się jeszcze, że na wzór tego zwierzęcia, obgryzał mu mięso z kości. To Blis mu połamał gnaty. Tyle, że bez zabawnej puenty, ale z przeświadczeniem, że trzeba się wynosić z tego miejsca.
Wędrówka po pustkowiach Teksasu była żmudna. Ale od wczoraj w Mandown'a tchnęły nowe siły za sprawą śladów, które zaczynały się na wschód od głównej drogi. Zwierzę. Nie był w stanie powiedzieć jakie, gdyż wszędobylski pył maskował szczegóły, jednak z pewnością natrafił na trop potencjalnego podpiecznego.
Ktoś także błądził w tym czasie po nieprzyjaznych ziemiach, złorzecząc pod nosem na czym świat stoi. Osobnik ten niedawno był postrachem autostrad. Zarówno sporadyczny rzezimieszek jak i drogowa recydywa trzęsła portkami, gdy widzieli jak z daleka, zza tumanu wzbitej kurzawy nadjeżdżał srebrny Plymouth. Jeśli być szczerym, to prócz srebra ,,zdobiły” go liczne nacieki karminu, co z resztą tylko umniejszało odwagi ścierwu na ulicach.
King żył w Detroit, toteż napatrzył się na bestialstwo w ludzkiej skórze. To miasto przypominało pijany sen sadysty. Niekończące się burdy, wyścigi ryczących fur po ulicach miasta i ogromna siatka motocyklowych gangów – tak najkrócej można było scharakteryzować to miejsce. W takim ulu zaprowadzić się porządku już nie da, bo to wręcz biblijna Sodoma – pozostanie plugastwem, chyba żeby przechrzcić je w ogromnej pożodze. Ale King w swoim, jakkolwiek tłumaczonym dążeniu do wycięcia w pień wszelkich łajdaków, wpadł na inny pomysł. Któregoś dnia wyjechał po prostu z miasta i zaczął eliminować tych, którzy kręcili się po autostradach. Aż do czasu. W końcu każdy trafi na silniejszego. Ostatnia grupa była z Hell’s Angels. Wyjątkowo upierdliwe skur.wysyny. Napadali na karawanę przewożącą paliwo i wyrżnęli niemal wszystkich członków. King dotarł na miejsce kiedy oddawali się niecnym zabawom z jakąś młodą najemniczką, góra osiemnaście lat. Zaczęła się strzelanina, ubił dwóch. Ale ci zdążyli go już kilka razy wtedy postrzelić i pozostała grupa niemal uśmierciła niedoszłego wybawcę. Dostał nauczkę, żeby uważać z brawurą - jakoś zwiał, ale auto wojownika nie nadawało się już do niczego, chyba że jako durszlak.
I tak, wycieńczony i coraz bardziej zgorzkniały King przemierzał enty dzień po gorącej pustce, urozmaiconej jedynie czasem pozostałościami po obozach i wrakami pojazdów. Nawet nie wiedział, gdzie jest. I chyba go już to nie obchodziło. Całą świadomość wypełniał głód oraz pragnienie.
Nawet nie zauważył, gdy pochylony ze zmęczenia, uderzył w drewniany, zbutwiały płot. Zmęczony wzrok wymierzył z powrotem na drogę. Za ogrodzeniem znajdowało się niewielkie poletko, gdzie rosły liche parodie niedojrzałej kapusty oraz marchwi. Dalej widniał niewielki dom z drewnianych bali. Komin osaczony metalową osłonką posiadał ślady kopcenia. Za budynkiem stał przechylony wiatrak z trzema skrzydłami. Jako że wiatru nie uświadczyło się tu zbyt wiele, czasem maszyneria mąciła ciszę złowrogim skrzypnięciem.
Nagle drzwi lekko się uchyliły. Najpierw zza futryny wychyliła się lufa rewolweru. Nad nią zamajaczyła ogorzała twarz. Tubalny głos oznajmił:
- Ani się rusz. Czego tu szukasz? Hę? Przyszedłeś po te skromne uprawy włóczęgo? Szybko, odpowiadaj. Nie będę długo czekać.
- Dalej pójdzie pan sam, panie Enzo – oznajmił strażnik, na którego widok nie sposób było uniknąć nieco szyderczego uśmiechu.
Wasyl ewidentnie przesadzał z tym blichtrem. Owszem, rodzina Lucagia także nie stroniła od względnych jak na obecne warunki wygód. Sam Luca posiadał u siebie dębowe stoły, żyrandole i regały nie zżarte przez korniki. Ale żeby ochroniarzy ubierać we fraki? To już przesada. Ale taki był Wasyl. Lucagia oraz Bratva były dwoma najbardziej liczącymi się rodzinami nad Missisipi i jeśli Enzo chciał robić tu interesy musiał znosić pedanterię Wasyla, przy której jego własna elegancja nie robiła specjalnego wrażenia.
Przyboczni Enzo (ubrani odpowiednio tj. w dobrze dopasowane, ciemnostalowe zbroje) odsunęli się niechętnie na bok. Również goryle Wasyla pozostali przy drzwiach, które jeden z nich otworzył. Gość opuścił wąski, wykonany w marmurze korytarz i wszedł powoli do gabinetu. Głośne echo kroków stłumił miękki dywan oraz dźwięki gramofonu. Przed Enzo pysznił się teraz barek z koniakami oraz sekretarzyk. Po lewej stronie, przed kominkiem przyozdobionym w wykrzywiony pysk niedźwiedzia stał sam Wasyl. Oczywiście pachnący, noszący dobrze skrojony garnitur oraz kapelusz przysłaniający wymowny wzrok pod tytułem ,,wiem o tobie wszystko”.
- Zdrastwuj towarzysz Enzo. Dobrze tiebja widzieć w zdarowju – rzekł hybrydą rosyjskiego i angielskiego.
Facet był na swój sposób zabawny. Oczywiście, nikt by mu tego wprost nie powiedział. Jego ojciec pochodził z Rosji, także musiał przybyć tu jeszcze przed wojną. Wasyl, jako jego wychowanek był obecnie jednym z garstki przedstawicieli ogromnego niegdyś państwa. Ale obecnie zgrywał kogoś innego. Te wypracowane gesty, drogie kosmetyki i ogólna otoczka człowieka z klasą. Z drugiej strony ciężko identyfikować się i zachowywać jak człowiek, z którego ojczyzny, ba, nawet rodzinnego kontynentu, nie było sygnału przez kilkadziesiąt lat.
- Hejże, Enzo. Co ty na igrę?
Zatem przeszedł do konkretów. Gość dostał właściwie zaproszenie do domu Wasyla z informacją dotyczącą towarzyskiego spotkania. Ale dobrze wiedział, co się za tym wszystkim kryje. Tacy ludzie nie plotkowali przy herbatce. Głowa rodziny Bratva była znany\a z tego, że zawsze omawiała przyszłe interesy przy stole bilardowym, do którego właśnie podeszli. Rosjanin wyjął bile, niebieską kredę i wreszcie dwa kije.
Skup się Enzo. Jedno faux pax, a może być nieciekawie – zdawała się mówić podświadomość. Tymczasem Wasyl wskazał gestem, aby zacząć grę, czyli rozbić ułożone w trójkąt bile. Sam strzepnął niewidzialny pyłek z garnituru i zagadał.
- Jak interesy? Missisipi balszoj stan. Mnogo się dziać. Ty opowiadaj szto w twoja okolica.
Nawet to niewinne, zdawałoby się zapytanie, miało tutaj sens. Facet zawsze każdego testował, już przy wstępnej rozmowie. Niepisana zasada głosiła, że trzeba było odpowiadać konkretnie, stanowczo, ale jednocześnie dając znać, że jest się cennym sprzymierzeńcem. Znaczy się, posiada cenne karty, ale naiwnie nie odsłoni. Gra się rozpoczęła. Dosłownie i w przenośni.