- Dołączył
- 3 Maj 2007
- Posty
- 8 989
- Punkty reakcji
- 206
Cuthbert przyjrzał się broni. Co jak co, ale na pistoletach się znał. Niejedną lufę kierował już do mętów w Hegemonii. Walther był niemiecką produkcją, którą niegdyś posługiwali się wojskowi. Mogło być trudno skalibrować jego użycie z dotychczas noszonym rewolwerem, ale nie bez powodu ludzie chowali się choćby do drewnianych beczek na ulicach, gdy Algood sięgał w kierunku kabury.
Kowboj przeszedł na tyły pojazdu. Tymczasem King, nieco odgarnąwszy piasek spod kół, usadowił się już na fotelu, walcząc o miejsce z powyginanymi sprężynami. Usłyszał jak jego kompan mówi coś do siebie, a może… do czaszki przytroczonej do swojego pasa? Nieważne. Skupił się na tym, aby uruchomić auto. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojazd odezwał się mocnym ryknięciem wściekłego zwierza. Może wyglądał jak sterta złomu, ale wciąż można było nim dać czadu. Jako zaprawiony kierowca czuł to, jak jeździec instynktownie wczuwa się w rytm wierzchowca. Pierwszy bieg. Trochę gazu, mniej sprzęgła…
Cuthbert zaparł się plecami o auto. Zęby zgrzytnęły kowbojowi z wysiłku. Nieco odpuścił, po czym znów naparł na tylni zderzak. Za trzecim razem, popchnął z całej siły, a Bishop nacisnął mocniej na pedał. Konstrukcja miotała się, jakby miała za chwilę rozlecieć na metalowe kawałki.
Kowboj zdążył odskoczyć przed kaskadą piasku, która wystrzeliła spod kół. Pojazd zrobił tzw. ,,kangurka” i wyjechał z obniżenia terenu. Algood wsiadł na miejsce pasażera i natychmiast ruszyli. Obydwaj mieli dość tego miejsca.
Dopiero teraz mogli na spokojnie przyjrzeć się kokpitowi, obitemu zwierzęcą skórą. Właściwie, robił to głównie Cuthbert, Bishop bowiem wyprowadzał samochód spomiędzy skalnych nasypów, a kiedy jedynym źródłem światło była słaba aura księżyca, zadanie nie należało do łatwych. Kowboja zainteresował najpierw slogan wypalony na kokpicie, po jego stronie: JEŚLI WRÓG ZAJDZIE CI ZA SKÓRĘ, POMOCNĄ DŁOŃ ODNAJDZIESZ W F.A. Pod nim znajdowała się skrytka, której klapa stukała miarowo podczas jazdy. Kowboj zerknął do środka. Oprócz pustych łusek po nabojach zaintrygował go prostokątny przedmiot, w którego środku znajdowała się ciemna taśma. Z czymś podobnym nie miał do czynienia, ale niejasno świtała mu w głowie nazwa ,,kaseta”. Szybko skojarzył jej kontur ze szczeliną wieńczącą koromysło wkomponowane tuż przed nim. Już za chwilę, po bezkresnej okolicy niosła się muzyka. (jeśli zatrzymujesz dla siebie kasetę dostajesz +3 gambli)
Na drogę wjechali dopiero po pół godziny, gdzie Bishop przyspieszył, kierując ku wschodowi. Było względnie spokojnie, choć na tym świecie mało pozostało miejsc, które człowiek obserwował bez trwogi w sercu. To do nich nie należało. Mijali dawne relikty przeszłości, poprzewracane znaki, hałdy zgniecionych samochodów, z których czasem wystawała trupia głowa tudzież kończyna. Czasem pojawiały się mniejsze zabudowania z walących się cegieł, o naniesionym dachu z blachy falistej. Wszystko było wymarłe i puste. Czasem jednak, na granicy widzialności poruszał się w cieniu jakiś kształt jak też słyszało chrząknięcia, sporadycznie ludzkie krzyki. Nie było sensu stawać, jeśli ktoś cenił własne życie.
Czasem zdarzały się większe zabudowania. Porośnięta zielskiem stacja kolejowa była zamieszkana przez krety, to jest obdartusów, którzy krzątali się wokół budynku, przeczesując od niechcenia gruz oraz chaszcze. Kilku kręciło się bez celu, wyraźnie otępiałych. Inne sylwetki znowuż znalazły sobie miejsce pod obdartą ścianą i kołysały na kucki, jak w mantrze. Skądś wytrzasnęli Tornado i właśnie uciekali od ponurej rzeczywistości. Chwilowo szczęściarze, ale nadal potępieni i skażeni tym światem.
Kiedy indziej dwójka mijała wioskę splądrowaną przez gangerów. To musiał być wyjątkowo paskudny klan. Budy mieszkalne doszczętnie spalono, pozostały jedynie wypalone kikuty. Sami mieszkańcy leżeli tam, gdzie upadli podczas najazdu, w kałużach skrzepniętej krwi. Kilku powieszono na belkach. Szczególnie drastycznym był fakt, że wśród nich znajdowała się ciężarna kobieta, którą zainteresowały się wrony. Na całe szczęście mrok nadal spowijał te ziemie na tyle, aby nie widzieć zbyt wiele szczegółów.
Wstawał już ranek, kiedy skręcili na autostradę prowadzącą ku Missisipi. Była to jedyna, przejezdna droga, a same okolice stanowiły najbliższy punkt, gdzie można było spodziewać się cywilizowanych ludzi. Od razu zwrócili uwagę na punkt, daleko od nich. Auto zaryczało i przyspieszyło. Niewiele potrzebowali czasu, aby rozpoznać postać wyprostowaną, gdy podjechali bliżej – człowieka, a jak stanęli tuż przed nim – znajomego.
Mężczyzna był kowbojem, tak jak Cuthbert. Wyglądał jednakże inaczej. Nosił dobrze skrojoną kurtę w kolorze karminu i spodnie o podobnej barwie. Miał na sobie krótkie buty z ostrogami. Spod głębokiego kapelusza wypływały ciemne loki zahaczając o srebrny naszyjnik. Na plecach mężczyzna przewiesił sobie dobrze wykonany, srebrny miecz. Spokojnie czekał, stojąc na drodze.
- Hej tam. Zatrzymajcie się, jeśli łaska. Chciałbym się zabrać – rzucił spokojnym tonem, od niechcenia.
- Nie rozumiem tylko po co dajesz mi nowych ludzi i to trzech, skoro mogłeś mieć pod kontrolą więcej moich w ten sam sposób? Właściwie to uważasz, że co mogę dla ciebie robić z tymi trzema tutaj? Nie jestem strzelcem ani spawaczem, wiesz o tym. Chcesz żebym nimi kierował w twoim imieniu? – zapytał Enzo.
,,Wasyl” kiwnął lekko głową.
- Właśnie tak. Niewielu ludzi dostaje podkomendnych, większość jest zależna bezpośrednio od moich poleceń. Potraktuj to jako margines zaufania, którym cię jeszcze darzę. Mimo wszystko. Oczywiście, mógłbym kierować wszystkimi, także twoimi pionkami. Ale większość źle funkcjonuje wiedząc, ze ma chip. Boją się i popełniają błędy. A ja nie mogę na wszystkim trzymać ręki. Dlatego nieco rozdzielam swą władzę. Silny charakter potrafi okiełznać obawy innych. Po to jesteś potrzebny. Jak już raz mówiłem, jakiś czas cię obserwowałem.
Luca spokojnie słuchał tych słów i udawał, że się zgadza. Jednakże jego myśli oscylowały wokół innego rozwiązania. Rodzina nie była czymś, co można rozwiązać, ot tak. To życie, zasady, kodeks, którego nie zastąpi nawet zimny profesjonalizm tego człowieka. Ale sam był zawodowcem. Wiedział, że musi się teraz udawać posłuszeństwo, inaczej marny jego los.
- Przejdź więc od razu do rzeczy i powiedz co z pozostałościami po moich siłach. I co mam niby robić dalej?
- Co do rodziny Lucagia, dowiesz się w swoim czasie. Teraz masz inne zajęcia…
Nagle jeden ze świeżych podkomendnych Enzo zerwał się z miejsca, przerywając dyskurs.
- Pozabijam ich, tych :cenzura:*ch synów!
Treser wyjął pistolet i strzelił ku najbliższemu z ochroniarzy Wasyla. Tamten w ogóle nie przypuszczał, że ktoś może być na tyle szalony, aby wszczynać tutaj wymianę ognia.
Goryl szybko jednak zorientował się w sytuacji. Był przecież człowiekiem Bratvy, maszyną do zabijania. Odskoczył na bok. Kałasznikow natychmiast wymierzył w atakującego i splunął serią. Stone z pewnością padłby martwy, gdyby nie natychmiastowa reakcja Wasyla. Krzyknął, podnosząc do góry rękę w geście protestu.
Blis leżał dosłownie zmasakrowany na ziemi. Ledwo oddychał. Kilkanaście luf mierzyło bezpośrednio w niego i kojota, który skulił się w sobie, rozumiejąc sytuację, na ile pozwalał mu zwierzęcy rozum.
Enzo miał właśnie zapytać coś a propos strzelaniny, ale sam musiał przyznać, że w tej sytuacji byłoby to przynajmniej niezręczne. Natomiast Wasyl w ogóle nie stracił rezonu. Atak potraktował jako mało znaczący fakt.
- Rozkazy… Zabijesz go. Akurat kolega podsunął pomysł na pierwsze zadanie. Weźmiesz swoich ludzi i wyjdziecie stąd. Powiesz mieszkańcom, że ten człowiek mi się sprzeciwił. Wiesz, małe przedstawienie. Tutejszy plebs to lubi, z tego co widzę. Eksplozja zabiłaby go szybko i bezboleśnie, a tego chciałbym uniknąć. Publicznie go ukarzesz, mam nadzieję, że efektownie i wrócisz do mnie. Jeśli coś skrewisz, znikniecie wszyscy. Naraz. W każdym razie czas pokazać kto tu rządzi. To tak na początek. Weźcie go stąd. Masz godzinę i chcę cię widzieć z powrotem. Jeszcze jedno. Nie próbuj się kontaktować z dawnymi znajomymi. Dobrze radzę. Jesteś wolny.
Tym razem Blisowi została odebrana broń, a on sam wyniesiony przez straż na zewnątrz. Za nimi poszli Enzo, kobieta oraz Indianin. Od razu sam skorzystał z okazji, aby przyjrzeć się im okiem speca. Damulka pracowała dotychczas umysłowo: miała delikatne ręce, nieprzywykłe do fizycznej znoju. Mądre oczy tylko potwierdzały teorię, jakoby była specem. Postawny czerwonoskóry był natomiast sporym acz spokojnym chłopem, który zdawał się mieć moc, dająca możliwość zapasów z niedźwiedziem.
Ochroniarze wyrzucili Blisa na zewnątrz i wrócili do środka. Kompania została sama stojąc nad dogorywającym Stone'm (Bati - nie masz możliwości ruchu, ani używania przedmiotów - tylko dialogi). Obecnie znajdowali się pomiędzy hangarami z namalowaną na niej cyrylicą, po wschodniej stronie rzeki. Nikt ich nie zatrzymywał, ani nie wypytywał, choć Enzo miał nieprzyjemną świadomość, że każdy krok, zmieniający ich położenie jest w jakiś sposób śledzony…
Kowboj przeszedł na tyły pojazdu. Tymczasem King, nieco odgarnąwszy piasek spod kół, usadowił się już na fotelu, walcząc o miejsce z powyginanymi sprężynami. Usłyszał jak jego kompan mówi coś do siebie, a może… do czaszki przytroczonej do swojego pasa? Nieważne. Skupił się na tym, aby uruchomić auto. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojazd odezwał się mocnym ryknięciem wściekłego zwierza. Może wyglądał jak sterta złomu, ale wciąż można było nim dać czadu. Jako zaprawiony kierowca czuł to, jak jeździec instynktownie wczuwa się w rytm wierzchowca. Pierwszy bieg. Trochę gazu, mniej sprzęgła…
Cuthbert zaparł się plecami o auto. Zęby zgrzytnęły kowbojowi z wysiłku. Nieco odpuścił, po czym znów naparł na tylni zderzak. Za trzecim razem, popchnął z całej siły, a Bishop nacisnął mocniej na pedał. Konstrukcja miotała się, jakby miała za chwilę rozlecieć na metalowe kawałki.
Test Prowadzenia Pojazdów Bishopa + Kondycji Cuthberta (-1 za trudny test)
Test udany.
Test udany.
Dopiero teraz mogli na spokojnie przyjrzeć się kokpitowi, obitemu zwierzęcą skórą. Właściwie, robił to głównie Cuthbert, Bishop bowiem wyprowadzał samochód spomiędzy skalnych nasypów, a kiedy jedynym źródłem światło była słaba aura księżyca, zadanie nie należało do łatwych. Kowboja zainteresował najpierw slogan wypalony na kokpicie, po jego stronie: JEŚLI WRÓG ZAJDZIE CI ZA SKÓRĘ, POMOCNĄ DŁOŃ ODNAJDZIESZ W F.A. Pod nim znajdowała się skrytka, której klapa stukała miarowo podczas jazdy. Kowboj zerknął do środka. Oprócz pustych łusek po nabojach zaintrygował go prostokątny przedmiot, w którego środku znajdowała się ciemna taśma. Z czymś podobnym nie miał do czynienia, ale niejasno świtała mu w głowie nazwa ,,kaseta”. Szybko skojarzył jej kontur ze szczeliną wieńczącą koromysło wkomponowane tuż przed nim. Już za chwilę, po bezkresnej okolicy niosła się muzyka. (jeśli zatrzymujesz dla siebie kasetę dostajesz +3 gambli)
Na drogę wjechali dopiero po pół godziny, gdzie Bishop przyspieszył, kierując ku wschodowi. Było względnie spokojnie, choć na tym świecie mało pozostało miejsc, które człowiek obserwował bez trwogi w sercu. To do nich nie należało. Mijali dawne relikty przeszłości, poprzewracane znaki, hałdy zgniecionych samochodów, z których czasem wystawała trupia głowa tudzież kończyna. Czasem pojawiały się mniejsze zabudowania z walących się cegieł, o naniesionym dachu z blachy falistej. Wszystko było wymarłe i puste. Czasem jednak, na granicy widzialności poruszał się w cieniu jakiś kształt jak też słyszało chrząknięcia, sporadycznie ludzkie krzyki. Nie było sensu stawać, jeśli ktoś cenił własne życie.
Czasem zdarzały się większe zabudowania. Porośnięta zielskiem stacja kolejowa była zamieszkana przez krety, to jest obdartusów, którzy krzątali się wokół budynku, przeczesując od niechcenia gruz oraz chaszcze. Kilku kręciło się bez celu, wyraźnie otępiałych. Inne sylwetki znowuż znalazły sobie miejsce pod obdartą ścianą i kołysały na kucki, jak w mantrze. Skądś wytrzasnęli Tornado i właśnie uciekali od ponurej rzeczywistości. Chwilowo szczęściarze, ale nadal potępieni i skażeni tym światem.
Kiedy indziej dwójka mijała wioskę splądrowaną przez gangerów. To musiał być wyjątkowo paskudny klan. Budy mieszkalne doszczętnie spalono, pozostały jedynie wypalone kikuty. Sami mieszkańcy leżeli tam, gdzie upadli podczas najazdu, w kałużach skrzepniętej krwi. Kilku powieszono na belkach. Szczególnie drastycznym był fakt, że wśród nich znajdowała się ciężarna kobieta, którą zainteresowały się wrony. Na całe szczęście mrok nadal spowijał te ziemie na tyle, aby nie widzieć zbyt wiele szczegółów.
Wstawał już ranek, kiedy skręcili na autostradę prowadzącą ku Missisipi. Była to jedyna, przejezdna droga, a same okolice stanowiły najbliższy punkt, gdzie można było spodziewać się cywilizowanych ludzi. Od razu zwrócili uwagę na punkt, daleko od nich. Auto zaryczało i przyspieszyło. Niewiele potrzebowali czasu, aby rozpoznać postać wyprostowaną, gdy podjechali bliżej – człowieka, a jak stanęli tuż przed nim – znajomego.
- Hej tam. Zatrzymajcie się, jeśli łaska. Chciałbym się zabrać – rzucił spokojnym tonem, od niechcenia.
- Nie rozumiem tylko po co dajesz mi nowych ludzi i to trzech, skoro mogłeś mieć pod kontrolą więcej moich w ten sam sposób? Właściwie to uważasz, że co mogę dla ciebie robić z tymi trzema tutaj? Nie jestem strzelcem ani spawaczem, wiesz o tym. Chcesz żebym nimi kierował w twoim imieniu? – zapytał Enzo.
,,Wasyl” kiwnął lekko głową.
- Właśnie tak. Niewielu ludzi dostaje podkomendnych, większość jest zależna bezpośrednio od moich poleceń. Potraktuj to jako margines zaufania, którym cię jeszcze darzę. Mimo wszystko. Oczywiście, mógłbym kierować wszystkimi, także twoimi pionkami. Ale większość źle funkcjonuje wiedząc, ze ma chip. Boją się i popełniają błędy. A ja nie mogę na wszystkim trzymać ręki. Dlatego nieco rozdzielam swą władzę. Silny charakter potrafi okiełznać obawy innych. Po to jesteś potrzebny. Jak już raz mówiłem, jakiś czas cię obserwowałem.
Luca spokojnie słuchał tych słów i udawał, że się zgadza. Jednakże jego myśli oscylowały wokół innego rozwiązania. Rodzina nie była czymś, co można rozwiązać, ot tak. To życie, zasady, kodeks, którego nie zastąpi nawet zimny profesjonalizm tego człowieka. Ale sam był zawodowcem. Wiedział, że musi się teraz udawać posłuszeństwo, inaczej marny jego los.
- Przejdź więc od razu do rzeczy i powiedz co z pozostałościami po moich siłach. I co mam niby robić dalej?
- Co do rodziny Lucagia, dowiesz się w swoim czasie. Teraz masz inne zajęcia…
Nagle jeden ze świeżych podkomendnych Enzo zerwał się z miejsca, przerywając dyskurs.
- Pozabijam ich, tych :cenzura:*ch synów!
Treser wyjął pistolet i strzelił ku najbliższemu z ochroniarzy Wasyla. Tamten w ogóle nie przypuszczał, że ktoś może być na tyle szalony, aby wszczynać tutaj wymianę ognia.
Test Strzelectwa Blisa i Ochroniarza (Blis +1 za zaskoczenie)
Test wygrywa ochroniarza. Blis traci 2 punkty zdrowia.
Test wygrywa ochroniarza. Blis traci 2 punkty zdrowia.
Blis leżał dosłownie zmasakrowany na ziemi. Ledwo oddychał. Kilkanaście luf mierzyło bezpośrednio w niego i kojota, który skulił się w sobie, rozumiejąc sytuację, na ile pozwalał mu zwierzęcy rozum.
Enzo miał właśnie zapytać coś a propos strzelaniny, ale sam musiał przyznać, że w tej sytuacji byłoby to przynajmniej niezręczne. Natomiast Wasyl w ogóle nie stracił rezonu. Atak potraktował jako mało znaczący fakt.
- Rozkazy… Zabijesz go. Akurat kolega podsunął pomysł na pierwsze zadanie. Weźmiesz swoich ludzi i wyjdziecie stąd. Powiesz mieszkańcom, że ten człowiek mi się sprzeciwił. Wiesz, małe przedstawienie. Tutejszy plebs to lubi, z tego co widzę. Eksplozja zabiłaby go szybko i bezboleśnie, a tego chciałbym uniknąć. Publicznie go ukarzesz, mam nadzieję, że efektownie i wrócisz do mnie. Jeśli coś skrewisz, znikniecie wszyscy. Naraz. W każdym razie czas pokazać kto tu rządzi. To tak na początek. Weźcie go stąd. Masz godzinę i chcę cię widzieć z powrotem. Jeszcze jedno. Nie próbuj się kontaktować z dawnymi znajomymi. Dobrze radzę. Jesteś wolny.
Tym razem Blisowi została odebrana broń, a on sam wyniesiony przez straż na zewnątrz. Za nimi poszli Enzo, kobieta oraz Indianin. Od razu sam skorzystał z okazji, aby przyjrzeć się im okiem speca. Damulka pracowała dotychczas umysłowo: miała delikatne ręce, nieprzywykłe do fizycznej znoju. Mądre oczy tylko potwierdzały teorię, jakoby była specem. Postawny czerwonoskóry był natomiast sporym acz spokojnym chłopem, który zdawał się mieć moc, dająca możliwość zapasów z niedźwiedziem.
Ochroniarze wyrzucili Blisa na zewnątrz i wrócili do środka. Kompania została sama stojąc nad dogorywającym Stone'm (Bati - nie masz możliwości ruchu, ani używania przedmiotów - tylko dialogi). Obecnie znajdowali się pomiędzy hangarami z namalowaną na niej cyrylicą, po wschodniej stronie rzeki. Nikt ich nie zatrzymywał, ani nie wypytywał, choć Enzo miał nieprzyjemną świadomość, że każdy krok, zmieniający ich położenie jest w jakiś sposób śledzony…