- Dołączył
- 3 Maj 2007
- Posty
- 8 989
- Punkty reakcji
- 206
[YouTube]http://www.youtube.com/watch?v=ftvpi-6Z6qw[/YouTube]
Dornwall, cóż to za miasto. Położone tam, gdzie nawet najbardziej pochopny umysł nie spodziewałby się śladu cywilizacji. Daleko na północnym zachodzie, tuż na krawędzi Spopielonych Lasów stoi od lat ta ogromna twierdza Hanzy. Opasłe mury okalają teren rozciągający się na ponad dwie mile kwadratowe. Wielu wątpiło i uśmiechało się ironicznie na wieść sprzed laty, kiedy ród Wentworth stawiał fundamenty pod nową siedzibę. Inni mieszkańcy Rubieży nie chcieli wierzyć, że o to Hanza zbuduje przyczułek obok przeklętych knieji i ustoi tam dłużej niż do pierwszej pełni. Nie ma w tym nic dziwnego. Sąsiadujące z miastem, Spopielone Lasy to miejsce, z którego wielu nie powróciło. Gąszcz dziwnych, poskręcanych drzew pochłonął już niejedno ludzkie życie.
Co zadziwia, lata mijają, zaś przyczułek Hanzy wciąż stoi, tocząc wewnętrzne życie pełne spisków, intryg oraz niewidocznych wojenek na wyższych szczeblach władzy. Metropolia upstrzona setkami spadzistych dachów oraz kolumn należących do świątyń Męczenniczki Komy właśnie budzi się do życia. Możemy ujrzeć jak pierwsi mężczyźni w lekko poszarpanych kontuszach oraz frakach wychodzą na brukowaną ulicę zlaną szarym deszczem. Gdzieniegdzie pojawiają się również damy w długich sukniach. Na ich rękach lśnią pierścienie z grubo ciosanymi kamieniami. Zdawałoby się jakby panowała tu inna rzeczywistość. Jak gdyby za murami miasta człowiek nie walczył o przetrwanie jeszcze jednego dnia. A wszyscy wiemy, że jest odwrotnie. Cały czas bowiem, na murach przechadzają się snajperzy, mierząc z pneumatycznych kusz w poranną mgłę za miastem. Tam już nie jest bezpiecznie. Kto wie co czai się w odmętach porannych oparów?
Siedziba Ottona Von Devereux potrafiła ucieszyć oko. Czwórka przybyszy, prowadzona przestronnym hallem z podziwem spoglądała na ogromne, marmurowe płyty wyłożone na posadzce, arrasy wiszące na ścianach obitych zielonym materiałem oraz ogromne popiersia właściciela. Dwójka ze służby skierowała właśnie gości dalej, do komnaty z nisko wiszącym żyrandolem i ogromnym szkieletem jakiegoś gada na podeście. Jak każdy Hanzyta, tak i Otton wręcz ostentacyjnie obnosił się ze swoim majątkiem. I fakt zamożności owego człowieka był właśnie na rękę drużynie. Kiedy każdy z nich, kilka dni temu przeczytał ogłoszenie mówiące, iż majętny kupiec potrzebuje grupki śmiałków do bliżej nieznanego zadania, nie musieli się długo zastanawiać, nawet pozbawieni szczegółów operacji. Hanza dobrze opłacała swoich najemników, a groszem ostatnio nie śmierdzieli. Tak też znaleźli się tutaj, prowadzeni wśród wszechobecnego przepychu do gabinetu samego handlarza.
Ten nie odbiegał od standardów, z jakimi mieli do czynienia po drodze. Otton zajmował wysokie pomieszczenie z rzędem gablot oraz szaf. Obok nich stało mahoniowe biurko, a dalej, przy filarze - fotel, na którym siedział sam mężczyzna.
- Proszę, wejdźcie - zachęcił spokojnie.
Czwórka trochę nieśmale wkroczyła do środka. Spojrzeli na Ottona. Przed nimi siedział starszy, trochę otyły jegomość z równo uczesanymi, długimi włosami. Na sobie nosił płasz oraz lekki strój hanzycki. Z szyi zwisał mu pęk łańcuszków i naszyjników. Spokojnie odczekał, jak goście zasiądą na przygotowanych fotelach. Zaraz też pojawiła się kolejna służka, która zapytała każdego, czy nie życzy sobie czegoś do picia. Wreszcie, pozostawieni sami, mogli przejść do rzeczy. Kupiec pochylił się nieco, spojrzał po każdym wizytatorze. Odbiegali od tego miejsca, zdecydowanie. Pierwszy mężczyzna, a właściwie chłopak był wychudzony i blady. Jego podarty, ubrudzony smarem strój mógł wskazywać, iż Danter jest technoklanytą, jednak w istocie szabrownik pochodził z Kompani Soldackich. Obok zajmował miejsce osobnik o surowym wyrazie twarzy. Ten był zdecydowanie lepiej zbudowany. To Jarvan, wyszkolony żerca. Dalej znajdował się niejaki Master. Wysoki jak tyczka, o skupionym wzroku. Spokojny, choć zdający się cały czas czuwać. Wreszcie, ostatnim z nich był enigmatyczny Rytualista, w powłóczystej, ciemnoniebieskiej szacie i masce oznaczonej symbolami run.
- Zatem, panowie... - zaczął Otton - Rad jestem, że kilka odważnych osób odpowiedziało na moje ogłoszenie. Nie wiem skąd tutaj przychodzicie, ani jaką mieliście przeszłość. Jestem człowiekiem konkretnym, więc postawię sprawy jasno. Potrzebuję ochrony, gdyż już jutro ruszam w kierunku Gór Obręczy, na południe.
Wszyscy spojrzeli po sobie znacząco. To by wiele tłumaczyło. Droga przez Spopielone Lasy. Nic dziwnego, że facet boi się jechać sam.
- Muszę jednak wiedzieć, czy jesteście przydatni. Co potraficie? W czym możecie pomóc na szlaku? - zaczął wypytywać.
Nastała chwila ciszy odmierzająca czas do pierwszej odpowiedzi. To było ich pięć minut. Musieli się dobrze zareklamować. W innym przypadku czekał ich los z kilkoma denarami w kieszeni na terenie obcego sobie, hanzyckiego miasta. Równie dobrze już mogliby zacząć zjadać własne buty.
A zatem sam pater familias chciał się z nim widzieć. Czego chciał? Czy chodziło o ostatnie transakcje z tym całym Malcolmem? Przecież ustalił dobrą cenę na dostawę drewna do miasta. Nie, to musiało być coś innego.
Joshua zachodził tak w głowę, idąc ulicami Dornwall skąpanymi w nikłym świetle poranka. Mijał ludzi, którzy podobnie jak on, wstali już i zaczęli zajmować się swoimi sprawunkami. Parę osób rozpoznało go i wymieniło grzecznościowe gesty. Nikt nie wiedział, że Joshua zmierza na spotkanie z samym Lucjuszem Wentworth, najwyższym z rodu, który panował nad miastem. Wczoraj wieczorem goniec dostarczył do jego domu kopertę z czerwoną pieczęcią. Zawierała list, który dawał powód do ekscytacji. Lucjusz chciał go widzieć dziś, w restauracji ,,Złoty Jastrząb". Spotkanie nieoficjalne. Joshua nie był głupcem i wiedział, że temu będzie daleko od towarzyskiej pogawędki. Ów człowiek zwyczajnie nie uczestniczył w czczych, bezcelowych plotkach. Idąc do swojego celu, Coornelis odtwarzał wciąż w głowie scenki ewentualnych rozmów. W dialogu z osobą tak wysokiego szczebla, musiał zachować rezon nie mniejszy niż podczas wyrafinowanej szermierki. Wystarczyłby gest lub słowna gafa, a byłby w tym mieście skończony. I nic z tego, że swoją reputację wyrabiał przez lata. Ród Wentworth jest prawem, każdy to wie.
Wreszcie stanął przed ,,Złotym Jastrzębiem". Z poły płaszcza strzepnął niewiedzialny pyłek i wziął głęboko morowe powietrze w płuca. Z duszą na ramieniu pociągnął za srebrną klamkę i wszedł do środka gmachu. W ,,Jastrzębiu", najbardziej luksusowym punkcie tego typu w Dornwall, jak zwykle można było nasycić wysublimowane gusta estetyki. Ciosane w dębowym drewnie stoły wyłaniały się z obłoków dymu cygar i dobrego tytoniu. Oliwne lampy kopciły się na ścianach, rzucając wokół jasną poświatę. Obrazy, przedstawiające różnorakie widoki z miasta, okalały całą długość ścian. Klienteli było tu niewiele, ot kilku mężczyzn, którzy wpadli na dzień dobry wychylić przednią whisky. Zdawali się co chwilę zerkać na postać w rogu pomieszczenia, otoczoną przez kilka innych. Nie mogli uwierzyć, kto znajduje się z nimi w jednym lokalu.
Tam też podszedł Joshua. Szybko rozpoznał pater familias.
Lucjusz był niepokojącym człowiekiem. Nie chodziło już o jego zasób władzy. Zanim stał się nestorem rodu, prowadził bujny żywot na północy, tam gdzie żyją wilkołacze sfory. Parał się ponoć okultyzmem, z czego pozostała mu osobliwa pamiątka, para nienaturalnych ogników ukrytych w odmętach zimnego spojrzenia. Tam też stracił jedną rękę, którą zastąpiła metalowa proteza. Jak zwykle nosił dobrze uchowany garnitur, ledwie z kilkoma plamami. Relikt samych przedwiecznych. Obok siedziało paru ochroniarzy, smutnych mężczyzn, gotowych w każdym momencie zrobić wszystko, aby bronić swojego chlebodawcę. Joshua powoli siadł na przeciwko Lucjusza. Odczekał moment. Facet nie przjedzie od razu do rzeczy. To nie w jego stylu. Najpierw sprawdzi teren.
- Witaj, witaj. Punktualnie, tak jak lubię. Zatem... - zaczął kamiennym głosem pater familias - Jak się sprawy mają, drogi Joshua? Tak. Twoje interesy. Może należy im w czymś pomóc?
Czy on właśnie zasugerował, że Coornelis sobie nie radzi? A może mimo wszystko pyta z przekornej ciekawości? Z tym człowiekiem nic nie było pewne.