Z Pamiętnika Porypanego Przedszkolaka..

-=Tomi=-

tutaj o nic nie chodzi.. :| lecz ludzi prawdziwych
Dołączył
22 Lipiec 2005
Posty
1 151
Punkty reakcji
0
Wiek
46
Miasto
N50°19’ E18°50’
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka..


Dzień pierwszy
...dzisiaj znów mama zaprowadziła mnie do przedszkola, chociaż całą
drogę musiała mnie ciągnąć.
Czy ci dorośli naprawdę nie mogą zrozumieć, że człowiek czasami
pragnie odpocząć od tego wrzasku i ciężkiej harówki?
Na przykład wczoraj przez cały dzień robiliśmy błoto na podwórku,
przez co dzisiaj czułem się wykończony.
Ba, ale co to kogo obchodzi. Jak się ma
prawie pięć lat to już się jest poważnym człowiekiem, a starzy
traktują mnie ciągle jak dzieciaka. Jak sikam w majtki to wcale nie
znaczy że jestem dziecko! Po prostu czasami nie zdążę dobiec do kibla.

No ale dosyć tych narzekań. Nie było ostatecznie tak źle, najpierw
z młodym Gałązką rzucaliśmy klockami w dziewczyny. Ten kto trafił w
głowę dostawał premię. Wygrałbym, ale te głupie dziewuchy wogóle
nie znają się na sporcie: od razu poleciały na skargę do pani. Całe
szczęście że zaraz szliśmy na obiad, bo w tym kącie chyba bym z nudów umarł.

Po obiedzie pani pokazała nam alfabet. No kure*wsko zaje*ista
sprawa. Można sobie wszystko zapisać i potem nic nie trzeba pamiętać.
W praktyce jednak okazało się że wcale nie jest to takie genialne.
Pani pokazała nam literę to ją sobie zapisałem,
no a skoro zapisałem to mogłem ją zapomnieć, tyle tylko
że jak już zapomniałem to nie wiedziałem co zapisałem.
Popie*rzone to wszystko...

Dzień drugi
..wczoraj mama znów zawiozła mnie w wózku do przedszkola.
Dobra by z niej była baba, tylko ma słabe przyspieszenie pod górkę.
Młody gałązka się chwali, że jego mama jak się spieszy , to wyprzedza
nawet rowerowców. Co tam. Gruby Artur ma jeszcze gorzej. On już musi
chodzić do przedszkola piechotą.
Gruby Artur jest zresztą całkiem głupi. Przez całe dnie nic nie robi,
tylko zagląda dziewczynom pod sukienki. Naprawdę nie wiem ,co w tym
ciekawego. Jak kiedyś zajrzałem cioci Basi to zobaczyłem tylko majtki,
a pod nie już nie zaglądałem. Zresztą jak kiedyś wujek Boguś próbował
zajrzeć to dostał od cioci po pysku. Tata mówi że jak się ludzie biją to zawsze
chodzi o pieniądze. Dziwne miejsce na przechowywanie portfela.
No dobra , muszę kończyć bo idzie pani, żeby zabrać mnie z kąta......

Dzień trzeci
...i znowu siedzę w przedszkolu jak ten palant, a za oknem śliczna pogoda.
Już bym tak nie narzekał, żeby chociaż pani pozwoliła nam na 5 minut
wyjść, ale NIE! Na podwórku jest błoto i się utaplamy. Mnie się do
tej pory zdawało że to zaleta. Mieszać błoto mogę godzinami, chyba
politykiem zostanę bo ostatnio słyszałem jak ktoś mówił że cała ta
polityka to niezłe błoto. Politykiem to bym chciał zostać jeszcze z jednego
powodu. Mama mówiła, że oni cały dzień nic nie robią tylko pierdzą w stołek,
a mają z tego kupę forsy. Jako że ostatnio moje kieszonkowe uległo
nadspodziewanemu zamrożeniu z okazji wylania do kibla mamy perfum
żeby z butelki zrobić psiukawkę, postanowiłem z chłopakami trochę
podreperować swój budżet. Młody Gałązka przyniósł stołek, Gruby Artur i
ja objedliśmy się fasolówy i umówiliśmy się u Grzesia Klapi:cenzura:.
Pierdzieliśmy w ten stołek cały dzień, a jedyne cośmy zarobili,
to Gruby Artur w tyłek od swojej mamy bo tak się nadął że walnął bąka
z kleksem. Forsy też żadnej nie dostaliśmy,
tylko Grzesio przez tydzień musiał wietrzyć pokój bo się tam wejść nie dało.
To chyba jednak tylko politycy tak potrafią. My mamy jeszcze za mało
wprawy. Swoją drogą to w tym sejmie musi być niezły smród, jak tyle polityków
w jednym miejscu. Zresztą co jakiś czas słychać że jest jakaś
śmierdząca
sprawa i że rozszedł się smród. Sie chłopaki poświęcają...
No dobra, dość tego leżakowania, trzeba się trochę pobawić...

Dzień czwarty
Życie młodego człowieka jest naprawdę ciężkie.
Zawsze można dostać w tyłek, nawet jak się jest niewinnym. Inna
sprawa że trochę winny byłem, ale to był nieszczęśliwy zbieg
okoliczności.
Było to tak: tata był w pracy a mama wyszła gdzieś po zakupy.
Przyszedł do mnie młody Gałązka, Gruby Artur i Maniek zwany Letkim
(zupełnie nie wiem dlaczego). Bawiliśmy się w kuchni w faraona,
i mieliśmy zrobić mumię.
Nikt nie chciał się zgłosić więc wybraliśmy na mumię Mańka. Maniek nie
protestował, bo on jeszcze nie bardzo umie mówić. Owijaliśmy go taśmą
samoprzylepną, aż tu nagle, gdy już byliśmy w połowie Maniek zaczął
się drzeć "mamatijakupaja".
Mówił to zawsze wtedy kiedy chciał kupę, no to go zaczęliśmy
rozwijać.
Tyle że ta taśma jakoś nie bardzo chciała go puścić. Gałązka
wymyślił, że skoro nie możemy uwolnić go całego to chociaż rozkleimy mu
spodnie i zaniesiemy do kibla żeby zrobił swoje. Tyle, że jak już zdjąłem Mańkowi
gacie to on nagle zaczął. Nie zdążylibyśmy go donieść do kibla więc
wstawiliśmy go do zlewu. Ja złapałem za szklankę i podstawiłem ją przed
niego żeby nie zasikał mamie garnków a Gruby Artur łapał klocki. No i
pech chciał, że jeden mu wypadł i wleciał wprost do grochówki która
stała na kuchni. Próbowaliśmy go wyłowić sitkiem do herbaty, ale się nie
udało, chyba się rozpuścił. Myślałem że to będzie najgorsze, ale nie, tata
zjadł i nawet się nie skrzywił.
Wkurzył się o co innego: Artur po wszystkim wytarł ręce w ścierkę.
Nie wiedziałem co z nią zrobić więc wrzuciłem ją do kibla i spuściłem
wodę.
W tym momencie sedes zamienił się w wulkan. Chciałem go trochę
przetkać, najpierw ręką, potem szczoteczką do zębów mamy, ale nic nie pomogło.
No to nawrzucaliśmy tam papieru żeby nie było widać ścierki i wróciliśmy
do kuchni pełni nadziei że tata i mama nic nie zauważą. Niestety, cud się
nie zdarzył.
Następnym razem zacznę od pochowania mamie i tacie wszystkich pasków
do spodni...

Dzień piąty
Dziś od samego rana postanowiłem być dobrym człowiekiem.
Chciałem zrobić coś dla ludzkości. Jako że najbliższa ludzkość to moja
mama i tata, postanowiłem im zrobić śniadanie. Kroić chleba jeszcze
nie umiem, do patelni nie dosięgam, ale coś jednak zrobić trzeba.
Pogrzebałem w szafkach i znalazłem kisiel malinowy.
Nie bardzo wiedziałem jak się to robi więc poleciałem do młodego
Gałązki, bo ten kujon już się trochę nauczył czytać i mógł przeczytać
instrukcję.
Okazało się że wystarczy do kubka wsypać trzy czubate łyżki cukru i
to co jest w torebce, a potem zalać wrzącą wodą. Z wodą bym sobie
poradził, ale przekopałem cały dom i okazało się że nigdzie nie ma ani jednej
czubatej łyżki.
Inna sprawa że ja nawet nie wiem jak taka czubata łyżka wygląda,
więc dałem sobie spokój. Swoją dobroć przeniosłem na obiad. Chciałem
trochę pomóc mamie. Mama powiedziała że na obiad będą ryby i mogę jej
pomagać obtaczać te ryby w mące. Wszystko szło super dopóki nie wrócił z pracy
tata.
Strasznie się gdzieś spieszył i powiedział że jeść nie będzie. To po to
ja się tak dla tej ludzkości męczę? Ze złości aż mi łzy napłynęły do oczu i
zakręciło mnie w nosie.
Tata właśnie podszedł w swoim nowym garniturze żeby pożegnać się z
mamą, a ja w tym momencie kichnąłem: prosto w talerz z mąką! Chyba
pobiłem rekord szybkości w zamykaniu się w łazience, bo tato ostatnio to coś
nerwowy, a jak się zdenerwuje to bardzo szybko biega.
No cóż, nie opłaca się poświęcać, nikt tego nie ceni...

Dzień szósty
Chyba muszę zmienić swój stosunek do Grubego Artura. Okazał się
bardzo mądrym człowiekiem. Zaczęło się od tego jak młodemu Gałązce
zaklinowało się gó*no w tyłku. Siedział w kiblu z pół godziny i gdyby mu

mama nie pomogła widelcem to chyba by tam siedział do śmierci. No właśnie, teraz
już wiem jak wygląda usrana śmierć o której tyle się słyszy od dorosłych.
Tak mi się wydaje że to musi być straszna choroba i dużo ludzi na nią
zapada. Kiedyś jak mi się udało spinaczem otworzyć taty biurko to
nawet widziałem kasetę na której chyba były sfilmowane przypadki tej
choroby, bo na okładce były jakieś panie z tak porozciąganymi otworami w
tyłkach, że to co Gałązka zrobił to był mały pikuś w porównaniu z tym co one
musiały przejść.
Nawet pamiętam nazwę łacińską tej choroby, bo była nadrukowana na
kasecie: Anale Perwersjum czy jakoś tak. Co jeszcze zauważyłem na tej kasecie to
to, że tym paniom poodpadały siurki. Jak powiedziałem o tym Gałązce to się
trochę przestraszył, ale kolektywnie sprawdziliśmy czy jemu to grozi i
okazało się że jemu trzyma się dosyć mocno. W każdym razie mieliśmy
go co tydzień kontrolować.
To była tajemnica, ale w jakiś sposób dowiedział się o tym Gruby Artur.
Zaczął się z nas śmiać świnia jedna, i powiedział że dziewczyny bez
siurków się RODZĄ! Zaczęliśmy mu tłumaczyć że jest głupi, bo jakby miały
wtedy sikać, ale potem przypomniałem sobie że i Baśka Smalec i Jolka z
jednym zębem i nawet ta ruda Mariola jak sikają do piaskownicy to
kucają.
Kurde frans, faktycznie z nimi coś jest nie tak. Poszliśmy z młodym
Gałązką do Baśki Smalec i kategorycznie zażądaliśmy żeby pokazała nam siurka.
Faktycznie, zamiast niego miała tylko jakąś szparkę.
No proszę, człowiek całe życie się uczy, a głupi umiera...

Dzień siódmy
Dziś dowiedziałem się o sobie bardzo niemiłej rzeczy.
A wszystko przez Grzesia Klapi:cenzura:ę, Grubego Artura i mojego tatę,
ale od początku. Dziś po obiedzie przyleciał do mnie Grzesio i zaczął mi
opowiadać co mu się przytrafiło. Bawił się z chłopakami w chowanego i w
nagłym przypływie geniuszu schował się do skrzynki na piasek przed klatką,
wtedy zobaczył przez szparę jak do skrzynki podeszło trzech panów w
dresach, wygodnie sobie na niej usiedli i zaczęli coś popijać.
Grzesio przez nich przesiedział w skrzyni trzy godziny, ale nie żałuje,
bo dowiedział się bardzo ciekawych rzeczy i poznał parę fajnych
przekleństw.
Opowiedział mi wszystko i muszę przyznać że jedna rzecz mnie bardzo
zainteresowała. Podobno każda dziewczyna ma przy sobie kakao tylko
nie każdemu daje. Być może Grzesio coś przekręcił, ale jak się go
dopytywałem to przysięgał że tak właśnie powiedzieli.
A faceci byli na pewno bardzo mądrzy bo byli całkiem łysi, a mama
mówi że jak komuś wychodzą włosy to musi być bardzo mądry. Interesowało
mnie to dlatego że strasznie lubię kakao, więc jakbym je od jakiejś
dziewczyny wycyganił to by było fajnie. Tyle że najwyraźniej te dziewuchy to
straszne sknery. Myślałem, myślałem, aż w końcu wymyśliłem, że spytam o radę
Grubego Artura. On z wszystkich chłopaków najlepiej zna się na
kobietach.
Gruby Artur powiedział mi, że jak chcę coś od dziewczyny to muszę być
kurtularny i powiedzieć jej jakiś konplement.
Nie bardzo wiedziałem co to znaczy więc Arturo wyjaśnił że po
prostu trzeba je prosić i zawsze mówić że coś mają ładne. Nie bardzo mi
to pasowało, ale w końcu Gruby Artur to fachowiec; to on pierwszy odkrył
że dziewczyny nie mają siurków. Pamiętając o wskazówkach przystąpiłem
do działania.
Akurat w pobliżu nie było żadnej innej dziewczyny jak tylko siostra
młodego Gałązki. Wprawdzie jest już stara bo kończy gimnazjum, ale
kiedy była młoda to była z niej całkiem niezła laska, widziałem ją na zdjęciach.
Ułożyłem sobie przemowę i podszedłem do niej. Pamiętając nauki Grubego
Artura powiedziałem, że słyszałem że ma ładne kakao i czy mogłaby
mnie poczęstować. No i klops, nie podzieliła się, franca jedna. Jeszcze
mnie tak zwymyślała, że gdybym to powtórzył to do końca życia nie
obejrzałbym dobranocki.
No i na koniec powiedziała że jestem zboczony: to już mnie trochę
ubodło!
Jak poszedłem z reklamacjami do Artura, to on stwierdził że miała
rację, przecież kakao jest mdłe, jest na nim korzuch no i wogóle jest do kitu.
Wtedy sobie uświadomiłem że nie znam nikogo kto lubiłby kakao. No i
masz. Faktycznie jestem zboczony. Słyszałem że to można leczyć, tylko nie wiem
gdzie. Postanowiłem porozmawiać z tatą: w końcu jest lekarzem i
powinien wiedzieć takie rzeczy.
Tyle, że jak spytałem go gdzie mogę się wyleczyć ze zboczenia, to
najpierw zrobił oczy wielkie jak cycki cioci Basi, a potem posadził na stole i
zaczął opowiadać jakieś koszmarne bzdety o pszczółkach i kwiatkach, o tym że
jak się ludzie całują to się kochają i odwrotnie i tym podobne świństwa

których aż się słuchać nie dało. Doszedłem do wniosku że tata jest
bardziej zboczony niż ja, a skoro on się z tego nie leczy, a wręcz przeciwnie,
jeszcze leczy innych, to i ja nie muszę się martwić. Chociaż, jeśli to
dziedziczne, a tata o tym nie wie to może muszę go uświadomić?
Nie wiem, muszę to sobie jeszcze przemyśleć..
 

adxa

--- -... -.-. .-
Dołączył
15 Wrzesień 2005
Posty
1 597
Punkty reakcji
0
Przez ten tekst tata uwaza mnie za jeszcze wieksza idiotke bo gdy to czytalam sama do siebie sie smialam a on dziwnie na mnie zerkal.....ale tekst ogolnie jest :cenzura:
 

adxa

--- -... -.-. .-
Dołączył
15 Wrzesień 2005
Posty
1 597
Punkty reakcji
0
tomi a mozna sie dowiedziec skad masz ten tekst???
podaj jakiegos linka
 

juhha

Nowicjusz
Dołączył
17 Wrzesień 2005
Posty
87
Punkty reakcji
0
Wiek
34
Miasto
Bielsko-Biała
,,Pierdzieliśmy w ten stołek cały dzień, a jedyne cośmy zarobili,
to Gruby Artur w tyłek od swojej mamy bo tak się nadął że walnął bąka
z kleksem. Forsy też żadnej nie dostaliśmy,
tylko Grzesio przez tydzień musiał wietrzyć pokój bo się tam wejść nie dało."


Ten fragment najbardziej mnie ubawił :)
 
O

Oleńka :)

Guest
bueheheheheh :D No i wyszło na jaw, co myślą sobie 5 latki :p Strach się bać <lol2>
 

Icewind

Nowicjusz
Dołączył
15 Październik 2005
Posty
332
Punkty reakcji
0
Wiek
33
Miasto
Gdynia
Nie chce slyszec o 6 latkach :) .Bo wiadomo to juz prawie ludzie w podeszlym wieku .Spox text .
 

-=Tomi=-

tutaj o nic nie chodzi.. :| lecz ludzi prawdziwych
Dołączył
22 Lipiec 2005
Posty
1 151
Punkty reakcji
0
Wiek
46
Miasto
N50°19’ E18°50’
Dzień ósmy
...jak to na wojence ładnie gdy przedszkolak w dziurę wpadnie. Tak sobie dziś śpiewałem cały dzień bo dzisiaj bawiliśmy się w wojnę. Zebrała się cała paczka: ja, młody Gałązka, Grzesiu Klapidu*a, Gruby Artur, Letki Maniek i na dokładkę parę dziewczyn. Podzieliliśmy się sprawiedliwie na dwie drużyny tzn. chłopaki kontra dziewczyny plus Letki Maniek i przystąpiliśmy do działań zaczepno obronnych. Naszą kwaterę ulokowaliśmy w garażu Grubego Artura i na początek się okopaliśmy. Okop nie był głęboki, ale w kucki można było tam się nieźle bronić. Potem przygotowaliśmy amunicję: Gruby Artur proponował kamienie, ale doszedłem do wniosku że konwencje międzynarodowe nie dopuszczają tego typu amunicji do wojen podwórkowych, więc stanęło na kulkach z błota. Następnie przygotowaliśmy broń osłonową, czyli wiaderka z suchym piachem i czekaliśmy na nieprzyjaciela. Nieprzyjaciel jak to nieprzyjaciel zjawił się niespodzianie i wcale nie w przyjacielskich zamiarach: mianowicie przyleciał tata Grubego Artura i zaczął wrzeszczeć że mamy natychmiast zasypać nasz okop, bo on nie będzie mógł wyjechać z garażu. Nie zdążyliśmy mu wytłumaczyć że wojna wymaga poświęceń bo w biegu ciężko się mówi i można sobie język przyciąć. Całe szczęście że tata Artura jest trzy razy grubszy niż Artur, więc nas nie dogonił. Tym razem okopaliśmy się w piaskownicy. Na atak nieprzyjaciela nie trzeba było długo czekać, dziewczyny wyskoczyły z wrzaskiem z pobliskich krzaków i zaczęły nas obrzucać grudkami ziemi. Pierwszy atak odparliśmy bez problemów, ale okazało się że nasze kulki błota wyschły i ciężko je rzucać rękami; potrzebowaliśmy jakiejś wyrzutni. Gruby Artur wpadł na pomysł i za chwilę przybiegł z biustonoszem swojej mamy. W tym momencie nasze szanse wzrosły niepomiernie, bo mama Artura ma taki kaliber że można strzelać nawet arbuzami. Oddział Letkiego Mańka doszedł do wniosku że frontalnym atakiem nic nie wskóra i zaczął uciekać się do podstępów. Broniliśmy się dzielnie dopóki do naszych okopów nie wpadły skarpetki taty Letkiego Mańka. Wtedy wysłaliśmy lampamentariusza w osobie Grzesia Klapidu*y żeby podpisać pakt o zakazie używania broni chemicznej. Przy okazji podpisał też pakt o zakazie używania broni biologicznej (dziewczyny miały cały słoik mrówek) jak i atomowej (Baśka Smalec wyciągnęła ze śmietnika pieluchy swojej młodszej siostry). Grzesio podpisałby pewnie jeszcze parę paktów bo jako jedyny z nas umie coś napisać, ale niestety wichry dziejowe w osobie mojej mamy zadecydowały inaczej tzn. zawołały mnie na obiad. Na wojnie to się ma apetyt....

Dzień dziewiąty
...kto by pomyślał że w przedszkolu można się dowiedzieć czegoś ciekawego!?! Dziś nasza pani przyprowadziła jakiegoś pana który zaczął nam opowiadać o nauce. Wprawdzie dużo nie skorzystałem, ale między jednym a drugim staniem w kącie usłyszałem że nauka ma męczenników. I to że oni są bardzo sławni i wszyscy o nich mówią z szacunkiem i za to że się tak męczą dla tej nauki to potem wszyscy są im wdzięczni. Jak tak patrzę na swojego brata to on też jest męczennik, bo tak się codziennie męczy nad lekcjami, ale niedoczekanie jego żebym zaczął o nim mówić z szacunkiem. Podzieliłem się swoimi przemyśleniami z tatą, a on mi wytłumaczył że to nie do końca tak. Męczennik to taki który cierpi za pokazywanie swojej wiedzy. No to też mam kandydata. Kiedyś Grzesiu Klapidu*a chciał pokazać że już umie pisać, więc napisał mazakiem na szafie :cenzura:, męczennikiem okazał się chwilę potem, bo mazak okazał się niezmywalny. Niestety znowu coś źle zrozumiałem bo mama omal nie padła na zawał ze śmiechu jak usłyszała że mówię do Grzesia "proszę pana Klapidu*y". Okazało się że męczennikiem można też zostać kiedy poświęca się swoje zdrowie lub życie dla eksperymentu. No to zaraz przypomniało mi się jak młody Gałązka poświęcił się dla sprawdzenia, czy kotu jest przyjemnie na karuzeli. Jego poświęcenie się polegało na tym, że dostał od ojca pasem kiedy ten wszedł do kuchni i zobaczył kota w mikrofalówce. Ale kot był wniebowzięty bo jeszcze przez jakiś czas miauczał i skakał z radości jak głupi. W każdym razie eksperyment się powiódł. Tyle, że tata mówi, że to też nie wystarczyło żeby zostać męczennikiem. Kurde frans, czy wszystko co ci dorośli robią i mówią musi być takie skomplikowane. Mam nadzieję nie dorosnę zbyt szybko...

Dzień dziesiąty
Ale numer! W życiu nie myślałem, że w przedszkolu może być tak ciekawie! Ale po kolei. Dziś jak tylko mama przyciągnęła mnie do przedszkola, pani ogłosiła że zabiera nas na wycieczkę. I to żeby było jeszcze straszniej ta wycieczka miała być na wieś do jakiegoś gospodarstwa, żebyśmy sobie pooglądali jak wyglądają żywe zwierzęta. To już nie można było iść do zoo? Tam jest znacznie bezpieczniej, bo te zwierzaki stoją w klatkach, a nie łażą po łące bez żadnego nadzoru. No, ale skoro to pani decyzja to trudno. Wsiedliśmy do pociągu i po godzinie byliśmy na miejscu. No kto by się spodziewał, że ta wieś jest aż tak daleko za miastem. No, ale do rzeczy. My ustawiliśmy się w parach na łące, a pani poleciała porozmawiać z szefem tego całego bałaganu, który nazywał się pan Rolnik. Na odchodne powiedziała, że możemy podejść pooglądać sobie krówki. Podeszliśmy i zamarliśmy z przerażenia - tam nie było ani jednej krowy, same byki, a co gorsza prawie każdy z nas miał na sobie coś czerwonego. Szybko zaczęliśmy zdejmować wszystkie czerwone rzeczy: skarpetki, koszulki i tak dalej. W końcu co niektórzy nie bardzo już mieli co zdjąć, bo okazało się że Baśka Smalec wszystko ma czerwone, łącznie z majtkami. Był jeszcze jeden problem z Grubym Arturem, bo jemu było gorąco, a jak jest mu gorąco to ma całą czerwoną gębę. Na szczęście Grzesio znalazł jakiś kubełek, który założyliśmy Arturowi na głowę i poczuliśmy się trochę bezpieczniej. Po chwili wróciła pani i oczywiście zaczęła wrzeszczeć że mamy się ubierać z powrotem. Po naszych gorących protestach wyszło na jaw, że nie tylko byki mają rogi, krowy też. Trochę się uspokoiliśmy, ale dla pewności puściliśmy Kaśkę przodem, a Grubego Artura nie czyściliśmy zbyt mocno (ten kubełek był po węglu). Mimo wszystko te krowy tak się dziwnie na nas spod byka patrzyły. Po tej przygodzie przeszliśmy sobie do mieszkania z krowami, które nazywało się obora. Tam dowiedzieliśmy się mnóstwa pożytecznych rzeczy: po pierwsze, że krowa nie daje mleka jak się ją pompuje za ogon, po drugie, że to co wtedy ta krowa daje to wcale nie jest mleko, po trzecie, że tego co ta krowa wtedy daje nie powinno się pić bo się potem strasznie nieprzyjemnie odbija i po czwarte, że jak już krowa skończy dawać to coś to trzeba się szybko odsunąć i nie zaglądać pod ogon bo się będzie, jak Gruby Artur, cały dzień śmierdziało krowią kupą. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że świnie jedzą wszystko, łącznie z moim workiem na kapcie, i że krowy na łące zostawiają miny poślizgowe (Mariolka nawet na jedną trafiła). Dowiedzielibyśmy się pewnie znacznie więcej, ale najpierw pani zabroniła nam szukać gdzie w kurze siedzą jajka, a potem przyleciała pani Rolnikowa i zaczęła krzyczeć, że ją w oborze jakieś demony atakują. Na szczęście nie były to demony, tylko Letki Maniek wlazł w bańkę po mleku i krzyczał że nie może się wydostać, a że pani Rolnikowa nie zna tego narzecza to myślała że to diabeł. Trzeba było zabrać bańkę z Mańkiem do warsztatu mechanicznego, żeby ją porozcinali, a my wróciliśmy do przedszkola. Jednak na wsi nie jest tak strasznie. Nikt nie zginął.

Dzień jedenasty
...jak ciężko człowiekowi w wieku przedszkolnym rozwijać swój talent. Wczoraj na przykład wymyśliliśmy, że założymy zespół. Jeszcze nie bardzo wiedzieliśmy kto na czym będzie grał, ale to ustali się później. Największy problem był z nazwą. Za żadne skarby świata nic nie przychodziło nam do głowy. W końcu Grzesiu Klapidu*a stwierdził, że pamiętał jakąś fajną nazwę, ale właśnie uciekła mu z głowy. Domyśliliśmy się, że daleko uciec nie mogła, więc powiesiliśmy Grzesia za nogi na wieszaku żeby mu wróciła. Niestety natychmiast zalał go taki tłok uciekniętych wcześniej myśli, że aż poszła mu krew z nosa. Kiedy już wróciła mu przytomność powiedział, że sobie przypomniał: mieliśmy się nazwać NECROCANIBALISTIC VOMITORIUM *). Nazwa była bardzo fajna, ale okazało się, że Grześ przeczytał ją w jakimś komiksie, i że taki zespół już był. No to klapa, wymyślamy coś innego. Ja wymyśliłem KARTOFEL BOFEL, ale chłopaki powiedzieli, że to głupia nazwa. W końcu pomogła nam siostra Gałązki: od tej pory naszą oficjalną nazwą było FAT ARTURUM AND LIGHT MANIECK. Zupełnie nie wiem co to znaczy, bo to po jakiemuś murzyńsku, ale bardzo fajnie brzmi. Potem zaczęliśmy przydzielać sobie instrumenty. Gruby Artur wziął perkusję, ja cymbałki, Gałązka gitarę swojej siostry a Letkiego Mańka daliśmy na wokal, bo jak śpiewał to brzmiało to mniej więcej tak jak te zagraniczne zespoły. Natychmiast zaczęliśmy nagrywać kasetę demo i pewnie nasza piosenka pod tytułem "zjedz swojego jeża" stałaby się przebojem, ale przyleciała sąsiadka i zaczęła opierniczać mamę że u nas jest taki hałas, że jej mąż nie słyszy własnej wiertarki. No to mama zabrała nam perkusję, magnetofon i jeszcze nas ochrzaniła za pogięte garnki bo Artur strasznie mocno uderzał. Ciekaw jestem co powie siostra Gałązki jak zobaczy, że została jej tylko jedna struna w gitarze. I miej tu człowieku talent....

*) komiks nazywał się "Wilq" - polecam

Dzień dwunasty
Ale jaja, niech ja skonam! Gruby Artur się zakochał. I to w kim, w tej rudej Marioli! Muszę przyznać, że na początku to mieliśmy z niego niezłą nabitkę, ale później zaczęliśmy chłopakowi współczuć, chodził smętny, nie bawił się, nie mieszał z nami błota, no po prostu cień człowieka (dosyć duży cień zresztą). W końcu postanowiliśmy chłopakowi pomóc! Najpierw staraliśmy się go uzdrowić: tłumaczyliśmy jak komu dobremu, że dziewczyny są głupie, nie umieją się bawić, a co gorsza jak się takiej spodobasz to będziesz się musiał z nią ożenić i całować, normalnie ohyda, a do tego jeszcze dziewczyny są takie że chcą mieć dzieci. Ale Artur powiedział, że ożenić się może, całować się nie zamierza, bo to facet rządzi w domu, a do roli rodzica jest już gotowy. No trudno jego problem. No to zaczęliśmy myśleć co zrobić żeby Mariola chociaż na niego popatrzyła. A jak na złość to jej chyba okulary bardzo zmętniały bo patrzyła i rozmawiała ze wszystkimi, tylko nie z Arturem chociaż to zawsze jego najbardziej widać. Zamontowaliśmy mu nawet żarówkę na czapce, ale to nic nie pomogło, Mariola zawsze patrzyła się w inną stronę. Jak już zawiodły wszystkie sposoby, to poszliśmy po poradę do starszych. Najpierw siostra młodego Gałązki tłumaczyła nam, że jak chce się poderwać dziewczynę to trzeba być Romanem Tycznym, kupować kwiatki i chodzić do kina. Do kina to Artur jeszcze by poszedł, ale kupować kwiatki? Jakby na klombach mało tego sadzili. A już zmiana nazwiska i imienia zupełnie nie wchodzi w grę. No cóż, tym razem poszliśmy do dużego Freda, żeby nam coś poradził. On powiedział że po primo trza mieć gadkie, po sekundo fulkasy, a po tercjo to trza się myć, bo jak spod napleta jedzie to żadna laska pały nie wymlaska. Zupełnie nie wiedzieliśmy co to znaczy, ale na wszelki wypadek umyliśmy Artura bardzo dokładnie. Potem mieliśmy problem z gadką, bo Artur jakoś dziwnie się przy Marioli zapowietrzał, więc wymyśliliśmy że weźmiemy Grzesia, zapakujemy do torby i to on będzie mówił a Gruby Artur tylko ruszał ustami, a w tej torbie niby będą te fulkasy. Potem daliśmy mu swoje kieszonkowe, żeby mógł iść do kina i pomogliśmy zanieść torbę z Grzesiem pod drzwi Marioli. Zadzwoniliśmy i szybko uciekliśmy. Potem się okazało, że Artur przeżarł całą naszą kasę na lodach i się od tego rozchorował, a Mariola nie wiedzieć czemu lata teraz cały czas za Grzesiem Klapidu*ą i biedny Grzesio boi się wyjść z domu. Ach ta miłość to niebezpieczna rzecz...

Dzień trzynasty
...czasem to można się głupio przestraszyć. Jako, że dziś niedziela przyjechała do nas w odwiedziny ciocia Basia ze swoim synkiem Puckiem (swoją drogą jakby mi dali na imię Nepomucen to bym się chyba pod ziemię zapadł). Pucek jest jeszcze mały, ale całkiem do rzeczy gość, całkiem przypadł mi do gustu. Pogadaliśmy se trochę o sprawach zawodowych i okazało się, że na mieszaniu błota zna się całkiem nieźle, nawet opisał mi nową, bardzo ciekawą metodę doboru proporcji ziemi do wody, i już mieliśmy iść się bawić kiedy moja mama wpadła na genialny pomysł, że pójdziemy do kościoła. Jakoś niespecjalnie lubię tam chodzić, ludzie bez żadnego powodu wstają, klękają, siadają i zupełnie znienacka śpiewają (żeby chociaż coś ładnego, ale czasem to tak wyją, że się tylko rozglądam czy gdzieś wilki się nie zjawią). Potem jeszcze dają kasę na bilet, a kiedy ksiądz wreszcie powie "Idźcie ofiary do domu" wychodzą i się cieszą, że zrobili dobry uczynek. Nie wiem co dobrego w tym wszystkim, ale skoro tak lubią to pies ich trącał. I tu wyszła cała historia, bo Pucek jeszcze w życiu nie był w kościele i co więcej nigdy o czymś takim nie słyszał, więc ja, jako znacznie od niego starszy (całe półtora roku) postanowiłem dyskretnie się nim opiekować. Poszliśmy we czwórkę, tzn. ja, mama, ciocia Basia i Pucek. Heca zaczęła się już przed kościołem bo Pucek zaczął się dopytywać co to za zamek, i czy tam przypadkiem nie mieszka Gargamel. Oczywiście wszyscy zapewniliśmy go, że nie, ale to go nie przekonało. Potem rozbeczał się jak usłyszał nasz chór kościelny bo ubzdurało mu się że tam jednak mieszka Gargamel i właśnie gotuje Smerfy na zupę a la Smerf, i to one tak żałośnie lamentują. Tylko zdążyliśmy go uspokoić Pucek wpadł w histerię bo zobaczył jak nasz ksiądz wyleciał z półmiskiem żeby zebrać kasę za wstęp. Prawdę powiedziawszy wcale mu się nie dziwię, gdybym nie wiedział co to za checa też bym się przestraszył, tym bardziej, że nasz ksiądz chodzi ubrany na czarno, a z fizjonomii to taki podobny do Gargamela jakby tym rysownikom pozował. Ciocia i mama złapały Pucka dopiero przy trzecim skrzyżowaniu. Próbowały go zaciągnąć z powrotem, ale w życiu by im się nie udało gdybym mu nie wytłumaczył, że to trochę głupio dać kasę za wstęp, a potem wyjść przed końcem. Jak wróciliśmy to akurat był ten moment jak ksiądz sobie kielona wycierał, żeby se alpagę walnąć, ale jak zwykle ludzie są niecierpliwi; nie poczekali aż skończy, tylko od razu polecieli tam do tego stołu, żeby dał i im. Pucek nagle nabrał odwagi i też chciał lecieć, ale ciocia przetłumaczyła mu, że jest za młody. No to Pucio się wnerwił i powiada, że skoro tak, to niech mu zwrócą za jego bilet. Niestety kasa za wejście nie zwraca, bo tam nawet nie ma kasy. Zysk jednak był z tego taki, że jak Pucek poleciał do stołu, żeby się upominać o swoje to zobaczył, że ksiądz nie daje ludziom pić, tylko jakieś białe tabletki. No cóż, nikogo z nas nie bolał ani brzuch, ani gardło, więc tabletki nie były nam potrzebne. Ksiądz jeszcze sobie trochę pogadał, w końcu kazał wszystkim iść do domu. No cóż, muszę przyznać, że tym razem było ciekawiej niż zwykle, ale biorąc pod uwagę minę mojej mamy po wyjściu, chyba nieprędko znowu pójdziemy z Puckiem do kościoła. A szkoda ...
 
Do góry