- Dołączył
- 3 Maj 2007
- Posty
- 8 989
- Punkty reakcji
- 206
- Czy się nie przesłyszałem? Że niby moje owoce są nieświeże? Jaki robal, co też pani gada. To naturalny element tej egzotycznej wspaniałości!
- Magiczne talizmany! Leczą katar, bagienną gorączkę i wzmacniają potencję płciową! Kupujta ludzie, szalony jestem – sprzedaję za piątkę!
- Hej brodaty przystojniaku! Czy masz ochotę zobaczyć w ustronnym miejscu co potrafi słodka Nicole? Hej, pocze…
Simon brnął przez tłum. Z gwaru wyławiał różnorakie okrzyki i reklamy towarów świetnych inaczej. Targowisko było jak wielki organizm. Rozlewało się po rynku wioski, niosąc ze sobą kolorowe stragany, głównie z drobnymi fantami, czasem lichą bronią. Targ chętnie pożerał złoto naiwniaków, którzy byli w stanie uwierzyć, że stara zastawa stołowa należała w istocie do samej księżniczki Amnestrii, a kupiona za bezcen sukienka nie rozedrze się po kilku dniach. Oczywiście, zapasy gotówki można było stracić na inne sposoby. Dobrze wiedzieli o tym okutani w skórzane płaszcze Niziołkowie, którzy przemykali między tłumem mieszkańców, na tyle zgrabnie, aby niezauważenie odciążyć parę osób z sakiewek.
Simon bardziej był zapewne zainteresowany jakąś robotą niż badziewiem wokół. Przeklęta dziura. Tydzień temu zawędrował do krainy Amn w zachodnim Faerunie. Przyczyna była prosta, praca. Dotychczas zleceniodawcy różnie traktowali krasnoluda. Będąc kimś spoza Faerunu spotykał się z szeroką gamą reakcji: od niekrytej ksenofobii po żywe zainteresowanie przybyszem z dalekiego kontynentu. Tutaj nie miał co liczyć na szerokie horyzonty mieszkańców. Do tej pożałowania godnej nory, noszącej miano Oweston zawitał po drodze. Każdy wie, że najwięcej dzieję w Athkatli, stolicy tego dominium. Ale że do miasta daleko, bodaj dwieście mil, Simon zmierzył ku Oweston. Odpocząć można, a i może coś do roboty jeszcze przed stolicą się znajdzie…
Jasne, najprędzej to polegającą na zbieraniu rzepy. Ta mała wiocha skupiała się tylko na rolnictwie i pomniejszym handlu. Nie było tu żadnych stworów do ubicia, bandy złodziei terroryzującej okolicę, ani czegokolwiek, co rozbiłoby rutynę zżerającą to miejsce. Ale próbować zawsze można, a gdzie dzieje się tyle, co na targowisku właśnie?
Uwagę Simona zwrócił pewien osobnik. Był to postawny starzec z siwą brodą. Nosił prostą szatę i w sumie nie wyróżniał się z tłumu, gdyby nie fakt, że patrząc na niego doznawało się dziwnego uczucia. Coś, czego nie dało się wypowiedzieć krasnoludzkimi słowami. Latorośl rodu Arias nie wiedziała bowiem, że istotnie spogląda na czarodzieja. Amon nie obnosił się ostatnimi czasy zbyt ostentacyjnie ze swoją profesją. Nikt by tego nie robił, gdyby przepędzono go z miasta za pomocą wideł i kijów. Ciemny lud nie potrafił pojąć, że nekromancja to nie tylko czarna magia, ale skomplikowana energia o wielu odcieniach. Ale weźże człowieku tłumacz, gdy się tłuszcza rozeźli. Amon również nie był w godnej pozazdroszczenia sytuacji. Tamte dzikusy zabrały mu niemal cały dobytek, okrzykując go narzędziami Gruumsha. Brak im było nawet podstawowego pojęcia o bogach. Wystarczy otworzyć pierwszą, lepszą księgę traktującą o panteonie Faerunu, aby wyczytać, że Gruumsh to bóstwo orków, a to Nerull stanowi domenę śmierci i zła. Tak czy inaczej, nie pozostało mu nic innego jak ruszyć przed siebie, z kilkoma jedynie fantami i brakiem sensowniejszych pomysłów na przyszłość. W końcu zawitał tutaj i wynajął na jakiś czas pokój w karczmie ,,Wesoły Rudzielec”. Tutejszy lud oczywiście wiedział, że para się magią, ale w to nie wnikał. Tu było spokojniej, zaś na razie Amon nikomu nie wchodził w drogę, więc i jego zostawiono w spokoju.
A że pogoda dopisywała i słonko przyjemnie grzało, wyszedł dziś rozprostować stare kości. Jeśli o aurę chodzi właśnie, to w Amn nie można było tego roku narzekać. Większość dni była słoneczna i bezchmurna, ale nie upalna. On sam, od kiedy zdobył mroczną tajemnicę magii, stracił na dawnej poczciwości i spokoju ducha. Mimo wszystko dobrze było czasem wyjść do ludzi, zamiast więzić się w czterech ścianach. Gdy tak kroczył między namiotami i straganami, nagle jego dodatkowy, magiczny zmysł odezwał się alarmem. Coś szarpnęło u pasa. Szybko odwrócił się, pragnąć złapać złodziejaszka. Spojrzał w dół i jego wzrok spoczął na pobrużdżonej twarzy krasnoluda, z której wyrastała tak charakterystyczna dla tej rasy, ciemna broda. Nie był dość szybki, aby stwierdzić czy na pewno był złodziejem, jednak w tym momencie to właśnie on stał najbliżej. Simon odwzajemnił spojrzenie, po czym…
Wszystko w porządku. Idealna harmonia. Właściwie Gwint nigdy nie spotkał się anomalią w ruchach kul. Oprócz niego zarządzali tu na równych prawach elf Tâldhiien oraz gnom Zook. Ten pierwszy, bardzo sędziwy już mężczyzna, twierdził że kiedyś istotnie doszło do poważniejszych wahań. Zook był tutaj najkrócej, więc jego o zdanie nawet nie pytał.
Sam Gwinn łatwo zdobył tę posadę. Był oficjalnym reprezentantem Korda, więc każda świątynia tego boga miała obowiązek go zatrudnić. Z sobie znanych powodów wybrał zaciszne Oweston, gdzie ludzi byli prości, ale poczciwi. Jego przyjaciel, Zoltan także tutaj się osiedlił, czasem nawet wpadał na towarzyszką pogawędkę o starych czasach. Gwinn nie miał tutaj przesadnie wiele do roboty: zajmował się samym budynkiem oraz przeprowadzał nabożeństwa. Pozostali dwaj kapłani okazali się być dobrymi kompanami. Tâldhiien co prawda traktował sprawy wiary aż fanatycznie, ale w gruncie rzeczy miał głowę na karku (w końcu był elfem). Mały Zook miał raczej gburowatą manierę, ale w stosunku do mieszkańców miasta, nie Gwinna. Uważał ich za prostaków, na których szkoda strzępić języka podczas kazań. Dlaczego więc nie wyruszył do większego miasta pozostawało tajemnicą.
Gwinn przeszedł do prezbiterium. Stał tutaj kamienny ołtarz wyrastający ze ściany, na której powieszono małą maskę Korda, przedstawiającego pooranego bliznami człowieka z burzą włosów na głowie. Obok stały szafki z szatami i wodą święconą. Przez półotwarte drzwi, prowadzące do głównej części świątyni, kapłan ujrzał zbierających się ludzi i kilku półorków. No tak, dziś była jego kolej na mszę. Nagle, za plecami Gwinna wyrósł podłużny cień. Tâldhiien jak zwykle stąpał tak cicho, że zauważało się go, dopiero gdy on sam tego chciał. Nosił na sobie zwykły, jasny strój z falbanami. Nie musiał się stroić, skoro to dziś Gwint wychodził do ludzi. Elf spojrzał lazurowymi oczyma spod jasnej grzywy.
- Gotowy? Zanim pójdziesz do nich, mam do ciebie jedną sprawę. Ostatnio nasi wierni popadają w marazm. Zapewne to zauważyłeś. Nie przychodzi tu tłum osób, a ci którzy już zechcą nam poświęcić parę minut… – prychnął sarkastycznie - …siedzą w ławach jak cielęta. Kord to bóg siły, mocy, wreszcie siły sprawczej. Trzeba nimi potrząsnąć, to nasz obowiązek przypominać im o majestacie tej wiary. Rozumiesz?
Zabrał jedną, świeżą szatę, po czym ruszył załatwiać własne sprawy.
- Te, panie leśnik. Płacę piętnaście sztuk złota. Przeprowadź mnie przez ten las, co o tam się rysuje. Dophawdy, dzikusie nie zastanawiaj się tyle. To jak będzie?
Dureń bo dureń, ale na życie trzeba jakoś zarabiać. Obydwaj spotkali się w obozie handlarzy, jakie rozstawiano co kilkadziesiąt mil i gdzie każdy mógł zatrzymać się, odpocząć czy zapytać o drogę. Już za godzinę, kroczyli w kierunku starego boru.
Może facet nie był kompletnym ignorantem, że zapytał go o pomoc. Lasy Amnu nie były bezpieczne. Mniejsza o stada koboldów czy dzikich zwierząt. Tutejsze puszcze mogły przyprawić swym widokiem o zachwyt: rosły tu potężne, wspinające się pod niebo dęby, liczne gatunki kwiatów czy krzewy przyozdobione feerią barw, rosnących na nich jeżyn. Jednakże miejsce to nie zachowałoby swego uroku, gdyby nie pewne istoty. Przyczajone gdzieś w cieniu, na granicy widzialności, ale zawsze obecne i czujne. Strażnicy i czciciele przyrody. Także mordercy, jeśli trzeba. Elfy. Rasa ta kochała naturę, a kończył marnie ten, kto stawał na drodze tej miłości. Największe skupiska elfów znajdowały się w druidzkich osiedlach, głęboko w lasach, gdzie trudno było trafić nie obeznanemu w terenie wędrowcowi. Jednakże strażnicy żyli wszędzie, rozproszeni po całym obszarze gaju. Odległości dzielące ich skupiska wcale im nie przeszkadzały. Jeśli było trzeba, potrafiły porozumiewać się, niosąc swój szept wraz z podmuchem wiatru.
A teraz właśnie szedł zarośniętą ścieżką po ziemiach elfów. Wraz z kupcem. Sam posiadał elfickie korzenie i parę razy spotkał mieszkańców tego lasu. Traktowali go z chłodną rezerwą, co w stosunkach z elfami oznaczało całkiem nieźle. Gorzej z tym wrzodem. Całą drogę narzekał i puszczał głośno wiatry.. I za nic miał ostrzeżenia, aby zachowywać się taktownie. Śmiecił, łamał gałęzie, zrywał z ziemi co żywnie mu się podobało.
- Co ty znowu bredzisz? Zachowujesz się jakbyś dopiero odczepił się od maminej spódnicy. Zatrudniłem cię, bo obawiam się tu realnego zagrożenia, a nie żebyś mi prawił morały o naturze – zadeklarował podczas jednego z postojów, opróżniając pęcherz do strumyka.
Idiota. Pal sześć jeśli zginie, sam się o to prosi. Ale naraża także jego, a to już niedobrze. Z resztą nawet jeśli przeżyje, nie odbierze nagrody. Z tego, co udało mu się już dowiedzieć, mężczyzna wracał z jakiejś delegacji. Swoje towary i pieniądze ma ulokowane w mieście po drugiej stronie lasu.
Wreszcie handlarz zaczął zbierać swoje toboły. Nagle jego uwagę przykuło coś na poziomie ziemi. Sharian spojrzał w tym kierunku i zanim zdążył zaprotestować, grubas już zrywał przepiękny, jasnożółty kwiat. Ulokował go sobie za płatkiem ucha poruszając wydatnym brzuchem wesoło zaskomlał:
- Mojaaa miłaaa, mam ci ja kwiatów pełen kooosz!
Tego brakowało, żeby zabrało mu się na poetyckie uniesienia. Półelf pokręcił z zażenowaniem głową i nagle poczuł jak krew ścina mu się w żyłach. W koronach najbliższych drzew dostrzegł ruch. Wytężył wzrok, ale nie potrafił ocenić co się tam ukrywa. Uszu Nelnueve doszedł natomiast charakterystyczny ton naciąganej cięciwy. Minęło kilka sekund i nikt nie zaatakował, ale sytuacja była jasna. Zostali zauważeni. Tymczasem towarzysz tropiciela zakończył żenujący pląs z wetkniętym za ucho kwiatem. Nawet nie zauważył, co zaszło. Zaśmiał się głupio i skinął na Shariana.
- No… idziem. Ruszaj się.