Ja na szczęście jestem wolna od zarzutu zainteresowania się MJ w ramach pośmiertnego szumu medialnego, bo słuchałam go już dużo wcześniej. Chociaż, nie czułabym się z tego powodu chyba jakoś szczególnie napiętnowana. Niektórzy po prostu sobie o nim wtedy przypomnieli, podczas gdy wcześniej nie mieli okazji się wsłuchać w owe klimaty z racji przyćmienia gwiazdy popu intensywnie wypływającymi innymi celebrytami, pod koniec jego życia już trochę o nim zapomniano. Co do mojej reakcji po jego śmierci, to powiem szczerze, że nie byłam jakoś szczególnie poruszona. Nie znam człowieka, nie mam z nim żadnego związku emocjonalnego, ot cenię go jako artystę i świetną osobowość sceniczną. Było mi trochę smutno, no bo wiadomo że fan lubi swojego idola, ale więcej ponad chwilową melancholię nie odczułam. Szkoda mi było, że nie zdążył się wykazać na tej pożegnalnej trasie koncertowej, chociaż to może lepiej dla niego. Został zapamiętany jako perfekcjonista, a w swoim ówczesnym stanie zdrowotnym mógłby nie nadążyć za własnymi wymaganiami do siebie i zwyczajnie kiepsko wypaść na scenie, albo co gorsza na niej umrzeć. Oczywiście nie życzę mu przedwczesnej śmierci, po prostu sądzę, że jego legenda dzięki temu lepiej się zapisała. Zacytuję tu słowa z jednej piosenki (chyba Perfect, ale nie jestem pewna, więc proszę się nie śmiać, jak przekręcę): "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym". No i tak mi się wydaje, że jak chodzi o jego karierę to właśnie wtedy dobiegła końca. Nie był w stanie pokazać już nic nowego, co byłoby na takim poziomie, jak wcześniej, co najwyżej jakiś benefis. Trasa "This Is It" chyba miała być takim finalnym show zamykającym karierę, ale jak ktoś widział film, to wie, że to by nie wypaliło. Już był zbyt schorowany, jeden z dziennikarzy trafnie go określił jako "ciało poruszane lekami". Brutalne, ale niestety prawdziwe. Chyba długo trzeba będzie czekać na taką gwiazdę, teraz to tylko powielanie starych trendów i odkryć, no a MJ w pewnym sensie zrobił muzyczną rewolucję...