I że cię nie opuszczę aż do śmierci
Zbudowano już mury. Tak z prawa, jak z lewa;
Na zaprawie milczenia wypełnionej gestem.
Fosa się napełniła po ciągłych ulewach
I zmalała powinność, pomniejszyła przestrzeń.
Most zwodzony rozdziela i wiosnę i jesień,
W krąg okienka strzelnicze, nieozdobne wieże,
Techniczne uzgodnienia – suchym sms-em,
I tylko jakby brakło własnych niedostrzeżeń.
Okolica wokoło usypała szańce,
Harcują na przedpolach oszczerstwa i plotki,
Dzień się kończy, zaczyna, bolesnym kuksańcem,
Na miarę chwil, co niegdyś niosły miano słodkich.
Zmęczenie się odkłada w charakterach nagich
Nikt pierwszy nie ustąpi. I brak białej flagi.
.
O świtaniu w Komańczy
Ranek przemył swój zielony ikonostas
Z oczeretów kadzidlane pali ziele,
Po obrzeżach rozpisana ludzka glosa,
Defiluje pośród własnych niedowcieleń.
Ukorzony, kto w niełaskę wcześniej popadł,
Kamień rosą, w mchy opadłą, się zapocił,
Pojaśniały uchylone carskie wrota
Światłem z ciepła domieszanym do wilgoci.
Z kopuł promień własne świece pozapalał
Cichej jutrzni okolica jest już pełna,
Potokami, bujną gęstwą, po oddalach,
Płyną dźwięki spośród lasu – a cappella
.