Zgodnie z sugestią, Travis i Bum pojechali dwoma znalezionymi samochodami do ich "bazy", mieli tam rozładować rzeczy i czekać na powrót Cornell'a oraz Snake'a. Oni przed powrotem musieli jednak zająć się nieprzyjemną rzeczą - żeby uniknąć problemów, poprowadzili niczego się nie domyślającego faceta do kolejnego sklepiku. Tam sprawdzili czy jest czysto i kiedy facet był odsłonięty, bez słowa zastrzelili go na miejscu jak wściekłego psa. Ustalili wspólną wersję zdarzeń i wrócili potem milcząco do grupy. Po drodze natknęli się na kilka samotnych chorych, mijali ich jednak myśląc, że nawet jeśli przyjdą pod drzwi ich mieszkania, będzie to dobry efekt psychologiczny.
- Na kilka dni, przy większym rygorze na tydzień - podsumowała Debra po obejrzeniu zapasów jakie zebrali - To i tak dobrze.
Zjedli jeszcze jeden ciepły posiłek i straże rozpoczęły swoje zmiany przy drzwiach, zbliżał się wieczór. Snake zastanawiał się czasem, którzy są braćmi o których mówił facet. Długo nie musiał czekać, wieczorem wyłonili się nagle przed nim, dwóch sporych facetów, każdy z karabinem i zapasem amunicji przy pasie.
- Moglibyśmy was tu rozwalić, jednego po drugim. Wiemy, że to wy... Brenta - rozglądali się dookoła rozbieganymi oczami i uśmiechali - Ale wy i tak będziecie mieć dobrą zabawę, my też sobie jakąś znajdziemy. Teraz wychodzimy, możecie się zamykać, będzie zabawa.
Poszli w dół, Snake'owi ulżyło, że nie doszło do konfrontacji. Mogli jednak stanowić problem, kombinować coś. Przy kolacji Snake poruszył ten problem, wtedy przysiadł się bliżej Point, który ostatnio jakoś był mniej widoczny.
- Cholera, dobrze, że poszli. Znam ich trochę. Wtedy jak parę lat temu mieliśmy tą akcję w starym domu wariatów, wiecie, dziwne rzeczy, ciała, narkotyki, rysunki jakieś, sekta, niezły burdel... No to ci goście co właśnie poszli mieli tatuaże takie same jak łapani na miejscu akcji goście. Możliwe, że byli z tej sekty ale ona już powinna nie istnieć. Wiecie, pójdę sprawdzić drzwi u dołu jeszcze.
Poszedł na dół z plastikowym kubkiem herbaty w ręku. Inni rozchodzili się też powoli po pokojach oraz na dachu. Mówili, że wolą spać tu, na wierzchu niż w zamkniętym pomieszczeniu.
- Tu przynajmniej mogę skoczyć - powiedziała Amy.
Wyszedł na wierzch temat dłuższej podróży, Snake raz jeszcze i stanowczo postawił sprawę: muszą jechać już jutro i nie patrzeć na nic.
Cornell poparł go i opowiedział to, co wiedział o okolicy Wielkich Jezior, chcąc przekonać niezdecydowanych i wdali się w rozmowę jak wyobrażają sobie swoje przyszłe siedlisko, zakładając, że Wyspa Bobrów jest bezpieczna. Gdy tylko Snake zaczął opowiadać, jak mogłoby to wyglądać, zadzwonił jego telefon. Wstał i odszedł.
Nieznany numer, odebrał.
- Spotkamy się w Omaha w Nebrasce - powiedział dawno nie słyszany kobiecy głos bez przywitania. Miała ciągle tą nutę arogancji, Snake uśmiechnął się, czyżby przewidziała jego plany? Pewnie to usłyszała bo zaraz dodała - Wszystkie szczegóły na miejscu, będę mieć przez najbliższy tydzień oko na drogę wjazdową z zachodu - rozłączyła się.
"To nie było zbyt pomocne...ale teraz chyba już za późno". Zaraz potem zadzwonił też Fox pytając czy miał kontakt. Potwierdził i usłyszał w zamian: Zmywajcie się jak najszybciej, jeśli jutro przyjedzie tam ekipa sprzątająca, będzie źle.
Snake wrócił do grupy, nie dzieląc się swoimi nowościami, rzucił tylko:
- Mam nadzieję, że już ustaliliście, ruszamy świtem.
Wszyscy się rozeszli do snu rozmawiając w małych grupkach a Cornell podszedł do Snake'a.
- Potrzebujemy ze pięciu kierowców, nie? Pogadałem kto z nich będzie potrafił, prostą drogą pojadą nawet ciężarówką, nie każemy im parkować równolegle.
Wymienili się imionami ludźmi kierującymi poszczególnymi pojazdami i przypomnieli sobie, że nie widzieli co takiego sprowadzili Travis z Bumem.
Ten drugi znajdował się blisko, leżał na brzegu dachu przyciśnięty do lunety karabinu.
- Lancer III generacji, z tych cięższych i Buick Grand National - powiedział nie odrywając wzroku.
Zaśmiali się, widząc groteskową sytuację rodem ze starego filmu sensacyjnego. Samochody na pewno były jednak mocne i co więcej, zatankowane do pełna jak zapewnił Bum.
Minęły trzy godziny gdy Bum zbudził Cornell'a, który znajdował się bliżej.
- Zobacz na to - powiedział i wrócił do lunety karabinu. Pokazał że od strony głębi miasta, tam gdzie jeździli po "zakupy" idzie do nich tłum. Przez lunetę Cornell zobaczył, że chmara zombie idzie wprost do nich.
Zaraz zrozumiał, że szli oni tylko za krzyczącymi opętańczo i strzelającymi w powietrze dwóm braciom, którzy poprzedniego dnia wyszli z budynku. Jeden jechał na małym rowerku, obracając się co i raz i machając do zombie jak do kumpli.
Więc taka była ich zemsta, nielicha.
- Zdejmij ich, szybko - powiedział do Buma Cornell. Ten mierzył dłuższą chwilę i wypalił.
- Cholera...chwila - bracia odskoczyli na boki ale wciąż szli po ulicy wiodąc za sobą armię. Karabin znów wystrzelił i facet spadł z rowerka trzymając się za bark. Drugi obejrzał się i tym głośniej zaczął skakać i krzyczeć - zombie na chwilę zatrzymały się przy postrzelonym ale ruszyły dalej.
Byli prawie pięćdziesiąt metrów od drzwi, zbliżali się do pierwszych samochodów gdy Bum odstrzelił wreszcie głowę facetowi. Zombie natychmiast się na niego rzuciły a reszta, zaczęła rozchodzić się na boki, wchodzić między samochody, znikać za rogami, snuć się pod ścianami budynku.
Cornell obudził szybko Snake'a i postanowili, że poczekają trochę i rano zgodnie z planem ruszą.
O świcie tłumek się znacznie przerzedził, zostało kilkanaście zombie w zasięgu wzroku. Cała grupa zawczasu spakowana i gotowa stała za drzwiami obserwując je. Na znak wybiegli szybko z budynku, strzelając i osłaniając drogę do autobusu oraz ciężarówki. Gdy kolejne trupy zaczęły wyłaniać się z sąsiednich budynków, większość już zajęła miejsca.
Nastąpiły drobne zamieszania w tym kto gdzie siedział ale ponadto, nie stało się nic złego i mogli rozpocząć swoją wędrówkę.
Dłuższą chwilę zajeło wydostanie się z miasta - napotkali dwie większe grupy zainfekowanych, które jednak były na tyle wolne, że udało im się ledwie dotknąć jadącego na końcu samochodu Cornell'a. Konwój opuścił miasteczko i szybko zorientowali się, że dopóki są w ruchu, nie zagrażają im chorzy - musieliby świadomie założyć blokadę na drodze by zatrzymać samochody.
Trochę niepokoju i zamieszania bywało na postojach; dwa razy musieli w nocy zrywać się i opuszczać szybko "obóz" mimo wystawionych straży - po prostu gdy pozostawali gdzieś przez dłuższe godziny, ściągały w końcu duże grupy zombie.
Przyzwyczaili się trochę do tego trybu życia i nie było już słychać narzekań ani problemów - chyba że kończyły się zapasy jedzenia czy paliwa. Na dwóch takich postojach w celu uzupełnienia wszystkiego, stracili cztery osoby, dwie mimo tego, że były uzbrojone. Od wtedy Snake zmuszony był zwiększyć dyscyplinę co oczywiście nikomu się nie podobało ale przeciwko czemu nikt nie mógł protestować. Z tego powodu Snake był trochę izolowany od reszty - większość "nowych" nie odywała się do niego, uprzejmości nie były jednak w tych warunkach konieczne.
Miłą odmianą były dla niego prawdopodobnie odwiedziny Leigh - w wolnych chwilach nachodziła go zagadując i próbując się w jakikolwiek sposób przysłużyć. Co uważniejszym obserwatorom z grupy nie umknęło, że znikali czasem także na długie nocne chwile by urozmaicić sobie czas. Snake nie mógł odmówić Leigh urody i użyteczności w różnych celach, nie odsuwał jej więc. Im bardziej zbliżali się jednak do Omaha, zastanawiał się jak rozwinie się sytuacja z jego starą przyjaciółką-agentką.
Cornell był przez ogół bardziej lubiany ale też cieszył się mniejszym respektem - traktowali go raczej jak poczciwego chłopaka co to i przywalić w zęby i pomóc potrafi. Może to z tego powodu jego nie odwiedzała nocami żadna pasażerka. Z drugiej strony jednak, nienaturalnie często nalegała na jazdę w jego samochodzie jedna z sióstr, które poznał jeszcze w autobusie. Zazwyczaj siedziała obok, bawiąc się pistoletem i zmieniając kanały niedziałającego radia co denerwowało Cornell'a, milczał jednak.
Wjechali do Omaha późnym wieczorem, wzniecając tumany kurzu - miasto było ciemne i martwe, natychmiast spotkali też kilku chorych na ulicach - musieli ich rozwalić żeby nie przeszkadzali kiedy jechali powoli przez miasto. Snake miał problem nie wiedząc gdzie mają się tu skierować ale jego problem rozwiązał się sam - kiedy przejeżdżali obok niskiego budynku hotelu, na pierwszym piętrze rozwarły się szeroko okiennice i wyleciały na zewnątrz dwie torby. Potem przez framugę wysunęła się postać kobiety, która po improwizowanym sznurze zjechała na ziemię i podbiegła do samochodu Snake'a.
Zajęła miejsce z tyłu obok swoich toreb i zaśmiała się:
- Tyle lat i w takich warunkach... - zanim cokolwiek odpowiedział, dodała - Teraz jestem Crea. Głupie bo głupie ale tak jakoś wyszło.
Co szybciej ruszyli dalej na wschód - Crea opowiedziała Snake'owi gdzie bywała od kiedy się widzieli dawno temu i kto ze znajomych z firmy odpadł. Dodała potem, że i dla nich "kariera" jest skończona nawet jeśli uda się uspokoić sytuację. Ogłoszenia, zdania ludzi, teraz doprawione opowieścią Crea nabrały sensu - liczni agenci zostali "spaleni", w tym właśnie Snake i ona. Dostali misję założenia ładunków atomowych ale niektórzy nie zastosowali się do końca do poleceń i uniknęli śmierci w wybuchu. Ci zostali ogłoszeni terrorystami i byli poszukiwani.
- Tak więc lepiej żeby ta twoja wyspa była dobra.
Jechali jeszcze parę długich dni starając się unikać przystanków jak to możliwe. Kiedy znowu zmniejszała im się ilość zapasów, osiągnęli wreszcie rejon Wielkich Jezior. Omijali miasta i miasteczka, kierując się wprost na Beavers Island.
Wyspa przywitała ich powiewem świeżego powietrza znad jeziora, upałem i pustką. Na jedynym prowadzącym na wyspę moście dojrzeli ustawione samochody i założona na nie grube gałęzie - formę barykady. Lunetą od karabinu mogli obserwować otoczenie ale nie dojrzeli żadnego ruchu, niczego. Przygotowali więc zarówno broń jak i biały kawałek materiału i podjechali do barykady by ją rozmonotwać. W trakcie tej czynności od strony lądu nadeszło kilka osobników, którymi szybko zajęły się straże. Gdy tylko samochody przejechały przez most, ułożyli znowu blokadę tak szczelnie jak tylko mogli.
Wjeżdżali powoli w głąb wyspy, mijając skąpe zabudowania ośrodka turystycznego, informacji, budynki administracji. Zatrzymali się przed biurem szefa tego ośrodka chronionej przyrody i wyszli powoli na plac. Otoczeni z każdej strony budynkami, rozglądali się czekając na ruch. Gdy nic się nie działo, Snake wydzielił grupki, które zajęły się przeczesywaniem wszystkich budynków. Dwie z nich wdały się w walkę, zabili kilku chorych - prawdopodobnie tych, co się tu bronili. Stracili także jednego człowieka. Bum z karabinem i jeszcze dwóch z lepszą bronią zajęło miejsca na dachach a ci, którzy mogli - wzięli się za zabezpieczanie miejsc na noc. Nie zapalali świateł, nie pokazywali, że istnieją i noc
upłynęła spokojnie. Od rana znów wzięli się ostro do roboty tak, że pod wieczór drugiego dnia mogli już pochwalić się zaimprowizowanymi mieszkaniami.
Od teraz długie dni upływały im na dostosowywaniu okolicy do swoich potrzeb i wyprawach w coraz dalsze okolice po zaopatrzenie. Ci, którzy nie umieli walczyć, łowili ryby. Zawsze jedna lub dwie osoby były na najwyższym dachu ze znalezioną tu lornetką.
Z upływem kolejnych dni ugruntowywali swoją pozycję - parę razy pojedynczy chorzy podchodzili do bram, raz przyszli też nocą w większej grupie. Problemem stawała się ilość ciał, które musieli w końcu zacząć wywozić dalej od siebie. Po tygodniu znali już większość zakamarków wyspy, mieli ułożone plany dnia i nie nudzili się nigdy. Gdyby zaczęli się nudzić zresztą, zwariowaliby.
Kilkakrotnie dochodziło do spięć między różnymi ludźmi ale dopóki się nie mordowali - nikt nie ingerował. Leigh okazywała Snake'owi swój chłód, widząc, że czuje się on znacznie swobodniej przy Crea, która wykazywała ogromne zdolności dostosowywania się i szybko stałą się ważną częścią grupy wypadowej, nie tylko ze względu na jej dwie beretty, którymi posługiwała się wprawnie.
Nie wiedzieli skąd ale po jakimś czasie dotarła do nich grupka innych ''rozbitków'; przyjęli ich i obserwowali. Kilka razy widzieli z daleka, jak w okolicach miasta poruszał się pojedynczy samochód opancerzony, czasem w towarzystwie wojskowego Hummera. z własnych powodów Snake musiał jednak powstrzymywać chęć ludzi do wychodzenia na zewnątrz.
Pojechawszy na jedną z wypraw po różne konieczne rzeczy - głównie paliwo do generatora i inne przydatne do pracy, musieli zapuścić się sporo dalej niż zwykle, liczyli jednak, że wrócą z obfitym ładunkiem. Wzięli ciężarówkę, dwa samochody osobowe i wyruszyli o świcie. Splądrowali to co pozostało z okolicznych zabudowań zamiejskich i gospodarstw, zdecydowali więc pojechać jeszcze trochę żeby dopełnić pojazdy. Gdy wytaczali się na drogę obładowani i śmiejący się, zobaczyli grupę kilkudziesięciu zombie idącą w ich stronę. Parę razy takie przechodziły obok ich wyspy, nie wiedząc, że ktoś tam jest.
Odjechali co szybciej, widząc stojące po bokach zakrwawione od dawna chude postacie. Odstawili ich na ładne kilometry i wrócili do bazy. Wpuszczono ich przez żelazną bramę, zamykaną teraz grubym łańcuchem. Rozładowali swoje rzeczy, rozeszli się i zajęli innymi sprawami. Późnym wieczorem Cornell przechodził przez plac i syknął do niego z góry Huberth, gość który dziś obserwował przedpole. Machnął więc Cornell wszedł po drabinie na płaski dach. Wziął lornetkę i zobaczył tłoczące się na brzegu po prawej stronie, około kilometra od nich, zombie. Sześćdziesiąt, sto, nie wiedział. Stały, chodziły w kółko, niektóre oddalały się.
- No i co? - zapytał, nie widząc nic szczególnego.
- Patrz teraz, o ten - Huberth wskazał palcem w przybliżeniu miejsce.
Cornell przytknał lornetkę do oczu - zobaczył kilka zombie wchodzących do wody i idących wprost na nich. Mógłby przysiąc, że czerwone oczy patrzył wprost na niego jakby wiedziały, że obserwuje. Zombie szły dalej, zanurzając się coraz bardziej aż zniknęły wreszcie pod wodą z czubkiem głowy.
- I co, potopią się.
- Tak, jasne. Jeśli oddychają, zobacz, że żaden nie wypłynął a weszło ich tam już z dwadzieścia.
- O k****